Quantcast
Channel: Beznadziejnie zacofany w lekturze
Viewing all 133 articles
Browse latest View live

„Napisz, proszę, chociaż krótki list...”

$
0
0



W.V. Davies, Egipskie hieroglify, tłum. Maciej G. Witkowski, RTW 1998.
John Chadwick, Pismo linearne B i pisma pokrewne, tłum. Piotr Taracha, RTW 1998.
Larissa Bonfante, Język etruski, tłum. Witold Dobrowolski, RTW 1998.

Pomyśleliście kiedyś z wdzięcznością o tym starożytnym facecie, który w błysku geniuszu albo w pocie czoła wynalazł pismo? Może nie chciało mu się spamiętywać wielopiętrowych list zakupów dyktowanych przez małżonkę, albo znudziło mu się zapisywanie liczebności stada kóz za pomocą nacięć na kijku. A może ukochana molestowała go co dzień: Napisz, proszę, chociaż krótki list... Cokolwiek nim kierowało – chwała mu! Cóż byśmy bez niego poczęli, skazani wyłącznie na pieśni aojdów czy innych trubadurów i babcine bajania przy kominku? Swoimi opiniami o wysłuchanych pieśniach moglibyśmy się co najwyżej dzielić w kółkach dyskusyjnych działających przy miejskich bazarach. „Pieśń, którą recytował Homer wczoraj wieczorem, zdecydowanie słabsza od przedwczorajszej, ten katalog okrętów to jakaś potworna dłużyzna, na co to komu?” „Z punktu widzenia fabuły faktycznie słabe, ale jaka wartość historyczna, weźcie pod uwagę przyszłe pokolenia”. A tak, dzięki nieznanemu wynalazcy ludzkość mogła sobie radośnie i beztrosko zapisywać złote myśli na glinianych tabliczkach, pergaminie, papierze czy w internecie, składać donosy na sąsiadów albo zamazywać miejskie mury wyborczymi hasłami lub po prostu brzydkimi wyrazami.
 
Graffiti na murze w Pompejach, I wiek n.e.
Niewykluczone, że tych bystrych gości było więcej, bo co prawda tacy Egipcjanie mogli się sugerować osiągnięciami Mezopotamii, ale jednak ich system pisma jest całkowicie odmienny i ktoś musiał go wymyślić niemal od podstaw. Ewolucja pisma sama w sobie jest zagadnieniem fascynującym i wywołującym dyskusje, dzieje zaś odczytania najstarszych zapisów porównać można do dobrych historii detektywistycznych. Pamiętam, jak z zapartym tchem czytałem w „Bogach, grobach i uczonych” C.W. Cerama o odczytaniu egipskich hieroglifów przez Jeana Champolliona czy odcyfrowaniu pisma klinowego. Niestety, autorzy książek wydanych niegdyś przez Wydawnictwo RTW na licencji British Museum Press, choć uznawani za wybitnych specjalistów, nie mają Ceramowskiego daru opowiadania, a ich tłumacze, także uznani eksperci, zdecydowanie nie mieli lekkiego pióra (jak również żadnego wsparcia redaktora i korektora). Mamy więc do czynienia z solidnymi i bogato ilustrowanymi monografiami poszczególnych pism, dostarczającymi rzetelnej wiedzy, ale i wymagającymi nieco samozaparcia, żeby przebrnąć przez niektóre drobiazgowe rozważania lingwistyczne. Zdecydowanie jednak warto się nieco pomęczyć, by dowiedzieć się ciut więcej choćby o mechanizmach rozwoju pisma czy sposobach ich odczytywania.

W.V. Davies przedstawił pismo egipskie, jego ewolucję, rodzaje, zasady zapisu, wreszcie egipską ortografię i gramatykę, o których wiemy dużo dzięki zachowanym zabytkom: inskrypcjom grobowym, modlitwom na paskach papirusu, którymi owijano mumie, dokumentom, dziełom poetyckim i literackim, a nawet szkolnym wypracowaniom i wprawkom. Przez całe wieki hieroglify były fascynującą zagadką, elementem mitu „tajemnego Egiptu”, krainy ezoteryki i wiedzy tajemnej. Próby ich odczytania kończyły się niepowodzeniem. Dopiero odkrycie w 1799 roku kamienia z Rosetty dostarczyło klucza do zrozumienia hieroglifów. Od chwili opublikowania w 1824 roku przez Champolliona wyników jego badań nasza wiedza znacznie się poszerzyła, a W.V. Davies niezbyt sobie poradził z wybraniem tego, co może zainteresować zwykłego czytelnika. Wiele razy grzązł w szczegółach, na dodatek posługiwał się niekiedy mocno specjalistycznym językiem („W zdaniach werbalnych predykatem jest zazwyczaj czasownik występujący przeważnie w stanie koniugacji sufiksalnej. Konstrukcja ta składa się z rdzenia czasownikowego i zaimka sufigowanego”). Na szczęście nie ma przymusu czytania „Krótkiego kursu gramatyki egipskiej”, a reszta tekstu wygląda lepiej.
 
Kamień z Rosetty – bazaltowa płyta zawierająca tekst dekretu kapłańskiego z 196 roku p.n.e., zapisany trzema rodzajami pisma: hieroglifami, demotyką (pismem ludowym) i greką.
Dużo ciekawiej wypadła opowieść Johna Chadwicka o kreteńskim piśmie linearnym B i jego krewniakach, z barwnie zarysowanym tłem historycznym. Jest to ciekawy przykład pisma, którego używano wyłącznie do spisywania inwentarzy, należności podatkowych, liczebności oddziałów wojskowych czy ofiar należnych bogom. Poza tym żadnej poezji, żadnej literatury. Czysta proza życia. I pomyśleć, że wiele imion i słów z tych dokumentów znaleźć można w późniejszych poematach Homera.
 
Tabliczka z Pylos zapisana pismem linearnym B, ok. 1450 roku p.n.e. Zawiera informacje o przydziale skór wołowych, świńskich i jelenich dla szewców i siodlarzy.
Nie przetrwała też żadna literatura w języku etruskim, znamy jedynie około trzynastu tysięcy inskrypcji o dość ubogiej treści, a mimo to udało się do pewnego stopnia zrekonstruować język ludu, który wywarł ogromny wpływ na wierzenia, obyczaje i kulturę starożytnych Rzymian. Na etruskich wazach i lusterkach odkryto chociażby imiona bogów czczonych później w Rzymie. Od Etrusków przejęli również Rzymianie sztukę odczytywania znaków wróżebnych, na przykład z wnętrzności zwierząt. Co ciekawe, do dziś nie mamy pojęcia, do jakiej grupy języków należał etruski, który nie przypomina żadnego z języków europejskich i nieeuropejskich. Larissa Bonfante ciekawie wplata w rozważania lingwistyczne rozmaite informacje o dziejach Etrusków, ich organizacji społecznej, życiu codziennym, religii. Książka jednak pozostawia spory niedosyt – na szczęście mam na półce „Życie codzienne Etrusków” Jacques’a Heurgona, więc sobie doczytam. Kiedyś.
 
Brązowy model wątroby baraniej znaleziony w Piacenzy, ok. 150 roku p.n.e. Wyryto na nim 52 imiona bóstw.



W obronie przed bezprawiem

$
0
0

Jan Skórzyński, Siła bezsilnych. Historia Komitetu Obrony Robotników, Świat Książki 2012.

W czasach, gdy wyrażenie swojego zdania nic nas nie kosztuje, wszelkiego rodzaju listy protestacyjne i petycje krążą swobodnie i nawet nie musimy odchodzić od komputera, by je podpisać, dziwnie myśli się o ludziach, którzy w niezbyt odległej epoce, owianej dziś mgiełką melancholii, zaryzykowali wiele, by dać wyraz swojej niezgodzie na otaczającą ich rzeczywistość, a przede wszystkim – by nie pozwolić krzywdzić tych, którzy sami bronić się nie potrafili.

W czerwcu 1976 roku robotnicy Radomia i Ursusa zaprotestowali przeciwko ogromnym podwyżkom cen. Robotniczy protest sprawił, że podwyżki odwołano, ale władza musiała odreagować swą porażkę. Uczestników manifestacji, a często i przypadkowych świadków i przechodniów aresztowano, bito, przepędzano przez ścieżki zdrowia, wyrzucano z pracy i pozbawiano środków utrzymania. Komitet Obrony Robotników chciał przeciwstawić się tej fali bezprawia: zapewnić niesłusznie oskarżonym obronę przed sądem, a ich rodziny wspomóc finansowo.

W pierwszym dokumencie wydanym przez Komitet czytamy:
[...] Ofiary obecnych represji nie mogą liczyć na żadną pomoc i obronę ze strony instytucji do tego powołanych [...]. W tej sytuacji rolę tę musi wziąć na siebie społeczeństwo, w interesie którego wystąpili prześladowani. Społeczeństwo bowiem nie ma innych metod obrony przed bezprawiem jak solidarność i wzajemna pomoc. [...]
Początkowo najważniejsza była właśnie pomoc pokrzywdzonym: wypłacano zasiłki rodzinom aresztowanych i pozbawionych pracy, zapewniano adwokatów tym, którzy stawali przed sądem, grupy obserwatorów przyglądały się bacznie parodiom procesów, narażając się na fizyczne ataki „nieznanych sprawców” albo „aktywu robotniczego”, zatrzymania i najrozmaitsze szykany. Równocześnie jednak podjęto próby przełamania społecznego konformizmu, nawiązania współpracy między rozmaitymi grupami, obejścia monopolu władz na informację poprzez wydawanie własnych pism, a potem i książek, poza cenzurą.

Powstanie KOR nie było inicjatywą nagłą, grunt pod jego powstanie przygotowywany był już od początku lat siedemdziesiątych, a robotnicze protesty z 1976 roku dały impuls do nadania mglistym planom konkretnej formy. Komitet pod wieloma względami był organizacją nietypową: skupił osoby o bardzo różnych, często odmiennych życiorysach i doświadczeniach, postawił na całkowitą jawność działalności, domagał się od władz przestrzegania nie tylko podpisanych przez Polskę umów międzynarodowych, ale i konstytucji.

Rzetelna, oparta na licznych źródłach książka Jana Skórzyńskiego to bardzo ważny głos nie tylko w badaniach nad polską opozycją powojenną, ale również w debacie o epoce Gierka, „złotych czasach PRL” – głos wyważony, który nie przenosi w przeszłość dzisiejszych sporów politycznych. Mimo niezwykłej szczegółowości nie jest to książka nudna: rozgrywka pomiędzy opozycją a władzą trzyma w napięciu, nawet spory ideowe czy o kierunki działalności, chociaż mniej fascynujące, pozwalają lepiej zrozumieć wiele postaw z lat późniejszych.

Skupiając się przede wszystkim na działalności KOR i ścieraniu się w jego łonie rozmaitych wizji przyszłości i roli, jaką miał odgrywać Komitet, zaniedbuje nieco Skórzyński opozycyjną codzienność: próby łączenia pracy w opozycji z pracą zawodową, życiem rodzinnym, krzątaninę wokół załatwiania spraw własnych i cudzych czy wreszcie zwykłe ludzkie zmęczenie, stałe napięcie. Znakomitym uzupełnieniem będą tu dzienniki Mariana Brandysa i wspomnienia Anki Kowalskiej. Te ostatnie, łącznie z biografią Haliny Mikołajskiej pióra Joanny Krakowskiej, pokazują też KOR od strony kobiet – a jest to perspektywa niezmiernie ciekawa. Ten niedosyt nie umniejsza jednak w najmniejszym stopniu wartości pracy Skórzyńskiego.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Świat Książki.


No i po wakacjach...

$
0
0


Milena Wójtowicz, Podatek, Fabryka Słów 2009.
Andriej Bielanin, Tajny wywiad cara Grocha, tłum. Rafał Dębski, ilustr. Daniel Grzeszkiewicz, Fabryka Słów 2010.

Wakacje skończyły się nieodwołalnie, po niedawnych upałach zostało ledwie wspomnienie, a po upałowych lekturach jedynie garść coraz bardziej mglistych wrażeń. Zanim więc zapomnę wszystko, kilka słów o dwóch letnich czytadłach.
 ***
Do kolejnego terminu składania deklaracji podatkowych zostało jeszcze nieco czasu, przeto bez nerwowych drgawek można oddawać się obserwowaniu, jak z fiskusem borykają się inni. I to nie jacyś szarzy współobywatele, ale prawdziwi Inni: chociażby magowie. Bo i do ich drzwi od czasu do czasu pukają poborcy, by odebrać należny podatek.

Monika jest w tym fachu nowa, a wiadomo, że takim trafiają się najgorsze fuchy. Podczas nader dramatycznej próby pobrania podatku ujawniają się zaskakujące zdolności dziewczyny, a wkrótce potem jej równie zaskakujące pochodzenie. Nic dziwnego, że szefowie urzędu podatkowego postanawiają wykorzystać Monikę w akcji, która przyniesie nader urozmaicone skutki.

„Podatek” Mileny Wójtowicz oparty jest na ciekawym pomyśle, który jednak nie został do końca dopracowany. Mniej więcej od połowy książki miałem wrażenie, że autorka trochę przesadza z mnożeniem komplikacji, przez co całość robi się niespójna, a przy okazji kilka ciekawych wątków po prostu się marnuje. Wodnik Ślipiak i jego zaborcze żaby czy firma „Babcia Krysia i wnusiowie. Usługi różne”, działająca na lubelskim dworcu, zasługują może nie na oddzielne powieści, ale chociaż na sążniste opowiadania. Przygody Moniki i jej współpracowników rozgrywają się głównie w Lublinie i okolicach, chociaż, nawiązując do klasyka, można powiedzieć, że w Lublinie, czyli nigdzie – garść nazw ulic to niestety wszystko, czego dowiadujemy się o miejscu wydarzeń. Całość łatwo wchodzi, równie łatwo ginie w niepamięci. Brzydka okładka ma jedną zaletę: litery pokryto czarnym meszkiem, który budzi atawistyczną chęć głaskania.

Oczko wyżej sytuuje się „Tajny wywiad cara Grocha” Andrieja Bielanina. Tytuł nijak ma się do fabuły, gdyż nie o szpiegostwo w niej chodzi, ale o porządne, przeprowadzane zgodnie ze sztuką śledztwo w sprawie tajemniczych kradzieży na carskim dworze. Dochodzenie prowadzi moskiewski milicjant, który dziwnym trafem przeniesiony został w przeszłość, do feudalno-baśniowej Rosji. Podporucznik Nikita Iwanowicz, chociaż to i owo w nowym otoczeniu go dziwi, raźnie przystępuje do organizacji carskiej milicji, wykorzystując w pracy umiejętności Baby Jagi (znakomita prawdomówczyni, a i kucharka przednia) oraz krzepę osiłka Mitki. Doborowa ekipa szybko wykrywa, że defraudacja złota ze skarbca cara Grocha to jedynie przykrywka dla dużo groźniejszych wydarzeń.

Bielanin sprawnie wykorzystuje efekt, jaki daje zestawienie biurokratyczno-milicyjnego myślenia Nikity ze światem, gdzie wciąż panują feudalne porządki i magia. Wiele tu zresztą odwołań do rosyjskiego folkloru. Fabuła jest zgrabna, bohaterowie pozytywni są sympatyczni, bohaterowie niepozytywni ponoszą zasłużoną karę, jak to w baśni. Ilustracje koszmarne, za to okładka całkiem całkiem.

„Podatek” mnie rozczarował, spodziewałem się czegoś więcej. Bielanin za to wyszedł obronną ręką i myślę, że wielbicielom fantasy z przymrużeniem oka ma szansę podobać się nie tylko w letnie upały.
 ***

Koniec wakacji niespodziewanie upłynął też pod znakiem Harry’ego Pottera. Wyciągnąłem pierwszy tom, żeby sobie poczytać coś niezobowiązującego, i ocknąłem się prawie dwa tygodnie później po lekturze wszystkich siedmiu tomów. Pojęcia nie mam, która to już była powtórka, ale wciąż jestem pod wrażeniem. Tym razem szczególną uwagę zwróciłem na to, jak Rowling rozwija postacie swoich bohaterów, od dzieci oszołomionych nową szkołą i możliwościami, jakie daje magia, przez niepokornych nastolatków, do świadomych swych umiejętności i odpowiedzialności, chociaż jeszcze nie do końca dojrzałych młodych ludzi. Takie rzeczy umykają, gdy czyta się pojedyncze tomy i to jeszcze w sporych odstępach. Do Pottera na pewno jeszcze będę wracał, a teraz może czas na „Trafny wybór”, w końcu czeka od Bożego Narodzenia...


Skarbiec wiedzy dziwnej, cz. 1: O bezoarze

$
0
0


Starożytni i średniowieczni uczeni i podróżnicy zebrali mnóstwo informacji o obcych ziemiach, dalekich miastach, egzotycznych obyczajach, dziwacznych zwierzętach i roślinach. Dziś to już skarbiec wiedzy przestarzałej i zgoła nam, w wielu wypadkach, niepotrzebnej, a równocześnie na swój sposób fascynującej. Do kurzących się w bibliotekach pism tych dawnych mędrców zaglądają niemal wyłącznie specjaliści, którzy bynajmniej nie smakowitych anegdot i barwnych bajek w nich szukają. Myślę jednak, że nic nie stoi na przeszkodzie byśmy sami od czasu do czasu nie zapuścili się w te zakurzone labirynty w poszukiwaniu ciekawostek.

Dziś o kamieniu, który kojarzy każdy wielbiciel Harry’ego Pottera, chociaż samemu Harry’emu bezoar z niczym się nie kojarzył. Nie znał najwidoczniej „Księgi dziejów” ormiańskiego historyka z XVII wieku, Arakela z Tebryzu, który tak pisał o bezoarze:

B e z o a r (panzachr). Noszenie przy sobie tego kamienia, nazywanego pożywieniem życia, przynosi duży pożytek. Kto utłucze na kamieniu sześć karatów i spożyje w ciągu tygodnia, ten przeżyje 120 lat i nie będzie chorować. Kto zje bezoar albo będzie go nosił przy sobie, ten będzie odważny, nie podziała na niego urok, nie użądli go żmija ani inna gadzina. Należy jeść bezoar rozpuszczony w wodzie różanej i tak zręcznie, żeby nie dotknął zębów, bo to szkodzi. Jeżeli zapytasz, gdzie się go wydobywa, wiedz: jest w pobliżu Szirazu góra, zwana Szabankar, na górze tej mieszkają kozy o długich rogach, które nie jedzą innej trawy oprócz trawy zwanej szabankarską. I w ich brzuchu znajduje się bezoar. [...]
Spomiędzy stu kozłów zaledwie w jednym można znaleźć bezoar, a są one zazwyczaj chude i z długimi rogami. Kamień ten znajduje się w trzewiach samców i bywa zazwyczaj miękki, a jeżeli wziąć go do ust, to twardnieje. Bezoar 10-mischalowy kosztuje 200 florenów, a 2- lub 3-mischalowy — 12 florenów. [...]
Z wyglądu przypomina żołędzie — podłużne i okrągłe, ułożone szeregami jeden pod drugim. Wewnątrz jak gdyby nasiona. Kamień ten ma barwę ziemi — czarną o czerwonawym odcieniu. Dobry gatunek jest ten, który pozostawia czerwonawy ślad, kiedy potrze się go z mlekiem o kamień, a kiedy potrzesz i zostanie zielony ślad, to niedobry gatunek. [...]
Jeżeli przy tarciu bezoaru o kamień powstaje wiele barw, to niedobrze. Za dobry gatunek uważa się ten, przy którego tarciu powstaje barwa czerwonawo-czarna. W Szamie ten be­zoar tak podrabiają, że trudno to rozpoznać. Rozpoznaje się go przez wetknięcie w kamień igły rozżarzonej do czerwoności w płomieniu; jeżeli bezoar jest podrobiony, podnosi się czarny dym, a jeżeli prawdziwy — żółty. Jeżeli rozetrzeć go w wodzie koperkowej i otrzymaną maścią nasmarować miejsce użądlone przez żmiję, pomoże: ból się zmniejszy w tej samej chwili; i w ogóle pomaga on przy wszelkim pokąsaniu przez zwierzęta, i zapobiega złu. Zażycie bezoaru wagi 12 ziaren jęczmiennych po­maga przeciwko słabości serca i dodaje człowiekowi sił. Cena jednej porcji — pół danka. Ten, kto co dzień będzie przyjmować porcję za pół danka, wybawi się od wszystkich niebezpieczeństw i zatruć. Pomaga on także i gorącym naturom, a to nie z przyczyny działania stosownie do natury, na którą działa, ale że własna jego natura jest niezwykle gorąca — żebyś wiedział. [...]
Bezoar ze skarbca Zakonu Krzyżackiego w Wiedniu, XVI w. (źródło). 

Arakel z Tebryzu, Księga dziejów, tłum. Witold Dąbrowski i Andrzej Mandalian, Państwowy Instytut Wydawniczy 1981, s. 480–481.


Czarne Stopy znów działają

$
0
0



Seweryna Szmaglewska, Nowy ślad Czarnych Stóp, Książka i Wiedza 1994.

Po powrocie z obozu w Górach Świętokrzyskich Czarne Stopy i ich koledzy z drużyny muszą jakoś zagospodarować drugi miesiąc wakacji. Zanim jednak zdążą coś wymyślić, drużynowy przedstawi im nowego kolegę.

Tadek Pióro nie ma stopy; stracił ją w dramatycznych okolicznościach. Wygnany w mróz z domu przez ojczyma, nocował w stogu siana. Skutkiem odmrożenia była amputacja. Czarne Stopy nie mają pojęcia, że nowy – na dodatek „kuternoga”, jak nazywa go jeden z chłopców – skieruje ich energię i pomysłowość w niespodziewanym kierunku. Harcerze zaczną pomagać niepełnosprawnym rówieśnikom, staną się też uczestnikami wydarzeń dramatycznych i bolesnych. Nie zabraknie jednak okazji do znakomitej zabawy, a humory nie przestaną dopisywać.

Druga książka o przygodach zastępu Czarnych Stóp to mnóstwo śmiechu, docinków, zwariowanych pomysłów i wszędobylskich szczeniaków przywiezionych z gór. Mamy konkurs na najinteligentniejszego psa, przygody „malarza ogonowego” czy bieg harcerski. Równocześnie jednak Szmaglewska wprowadza poważniejsze tony. Mowa jest o przemocy w rodzinie – jej ofiarą padł Tadek, jeden z pacjentów ośrodka rehabilitacji był bity przez ojca pijaka („dla wielu takie dziecko to powód udręki, wstydzą się, że mają w domu kuternogę”). Drugi, szerzej potraktowany temat to niepełnosprawność. Mam wrażenie, że to pierwsza książka, w której go na taką skalę podjęto. Ze swego dzieciństwa pamiętam, że nie widywaliśmy rówieśników na wózkach czy o kulach. Siedzieli w domach pozbawionych podjazdów i wind, których nie było zresztą i w naszej szkole. O usuwaniu barier zaczęto mówić chyba dopiero u schyłku lat osiemdziesiątych, a integracyjne placówki powstały jeszcze później – moje liceum przystosowywano do potrzeb niepełnosprawnych, gdy byłem w klasie maturalnej. Tymczasem w książce psycholog wyrażała opinię, która podważa sens integracji: „Dotychczas uważano, że dziecko ułomne czuje się najlepiej pomiędzy rówieśnikami zdrowymi. Błąd oczywisty! Rezygnowało w otoczeniu silnych kolegów nie tylko ze sportu i zajęć naprawdę dla siebie niebezpiecznych, ale ze wszystkiego. Było kimś innym. Właśnie kuternogą”. Czy to oznacza, że w ciągu kilkudziesięciu lat od napisania tych słów poglądy znów się odwróciły?

Przytoczona wyżej zasada nawet w książce nie była stosowana konsekwentnie, skoro harcerzom pozwolono się włączyć w życie kolonii leczniczej, a jej uczestników zachęcano do zabawy ze zdrowymi rówieśnikami: były wspólne ogniska, konkurs psich mądrali, teatrzyk kukiełkowy, bieg harcerski – wszystko, co mogło korzystnie wpłynąć na psychikę niepełnosprawnych, oderwać od myśli o własnej niepełnosprawności, pozwolić na rozwinięcie ukrytych zdolności, podnieść wiarę w siebie. Harcerze zaś dostają lekcję tolerancji i empatii, uczą się pomagać i wspierać nowych kolegów, nawiązują sympatie i przyjaźnie.

Na zakończenie pojawia się jeszcze jeden temat, podany w patetycznej oprawie – wojna i walka z okupantem, ale też zmienianie świata, by stał się miejscem bezpiecznym dla wszystkich. Dalej aktualnie brzmi powtarzający się motyw, że za mało wiemy o historii nie tylko całego kraju, ale i naszej najbliższej okolicy, miasta, wsi czy ulicy.

Pół żartem, pół serio zwrócę jeszcze uwagę na prezentowany przez Czarne Stopy męski szowinizm. Oto na wiadomość, że kobieta kieruje ośrodkiem rehabilitacji, podnoszą się głosy: „Ejże?! Kobieta? Bujda! Niemożliwe”. Kolejna nietaktowna uwaga („Co wy dziś tak pytlujecie? Do żeńskiej drużyny was zapisać”) spotkała się już z odpowiednią ripostą ze strony szkalowanych druhen. Niewiele jest natomiast w książce tak lubianych przeze mnie małych realiów: szczytem motoryzacyjnego luksusu jest nyska, a w charakterze aktualnych przebojów występują „Kormorany” i „Lato, lato”.

Nowy ślad Czarnych Stóp lubię chyba bardziej niż pierwszą część, chociaż to, co napisałem wyżej, wskazywałoby raczej, że mamy do czynienia z nudami otoczonymi dydaktycznym smrodkiem. Nic bardziej błędnego. Szmaglewska doskonale połączyła w całość żywiołowy humor i kwestie poważniejsze, które są niekiedy przedstawiane dość łopatologicznie, na zasadzie wykładu wygłaszanego przez dorosłych – na szczęście jednak w strawnych, dobrze rozłożonych dawkach. 

Wyjście ze skorupy

$
0
0

Zofia Chądzyńska, Wstęga pawilonu, Nasza Księgarnia 1982.

Tak już jesteśmy skonstruowani, że własne problemy wydają nam się najważniejsze i najpoważniejsze i dopiero konfrontacja z cudzym losem pozwala złapać dystans i obiektywniej ocenić swoją sytuację.

Licealistka Anna jest samotna. Uważa, że nie pasuje ani do swojej rodziny, ani do rówieśników. W rodzinie dominuje matka, typ niezawodnej organizatorki, która jednak nie umie wykrzesać z siebie zrozumienia i czułości dla córki, tak odległej od ideału, jaki sobie wymarzyła. Zatopiony w pracy ojciec jest Annie bliższy, ale nie jest w stanie jej wesprzeć. Stosunki z młodszą siostrą, pupilką matki, układają się różnie; nieskomplikowana Kaśka zgarnia większość matczynej uwagi i miłości. W szkole Anna pragnie przyjaźni Danieli, ale nie ma odwagi się do niej zbliżyć, irytują ją natomiast niezdecydowane zabiegi Marcina, który uważa, że ze sobą chodzą.

Anna się jąka i wpędziło ją to w tak potężny kompleks, że w sumie niewinna uwaga kolegi o wadzie wymowy powoduje niezwykle emocjonalną i brzemienną w skutki reakcję. Dziewczyna ma żal do rodziców, że nie próbowali jej leczyć, że zamietli sprawę pod dywan, woleli ją przemilczać; zresztą cała sprawa ma głębsze podłoże. W swej samotności Anna może liczyć na jedną osobę: starą Doktorzycę, lekarkę, z którą się przyjaźni. Nawet jednak ona nie umie – do czasu – przebić się przez otaczającą nastolatkę skorupę. Dopiero sama Anna spróbuje zwalczyć swoje słabości, gdy pozna ludzi naprawdę poszkodowanych przez los i powoli zacznie otwierać się na innych, do czego przyczyni się też pierwsza miłość.

Zofia Chądzyńska stworzyła wiele świetnych postaci: samej Anny; Doktorzycy – starej panny z zaborczym kotem, zapracowanej idealistki,; pani Cieszkowskiej, sąsiadki, która otacza opieką pacjentów z urazami kręgosłupa; dyrektor liceum Kmicikowej; skoczka narciarskiego Janka. Mniej przekonująco wypadli rodzice dziewczyny, szczególnie matka, naszkicowana chyba zbyt grubą kreską.

„Wstęga pawilonu” to powieść dobra, mądra i dająca nadzieję wszystkim, którzy tak jak Anna cierpią z powodu kompleksów, prawdziwych lub wyimaginowanych ułomności czy wad. Równocześnie nie jest to książka mamiąca łatwymi rozwiązaniami; przeciwnie, droga do pokonania słabości wymaga przede wszystkim pracy nad sobą, i zaufania do ludzi, którzy próbują nam pomóc. Nic nie przyjdzie samo, ale należy wierzyć, że się uda – tego uczy się Anna od swoich podopiecznych; ich hart ducha będzie dla niej wzorem. „Wstęga pawilonu” właściwie się nie zestarzała: problemy Anny, jej rodziny, Doktorzycy są ponadczasowe; właściwie już tylko nie trzeba – jak Anna i Kaśka – jeździć po całym mieście, żeby kupić kalosze. Może jedynie nie do pomyślenia jest, by lekarka czy psycholog palili w obecności pacjenta, co w książce nikogo nie dziwi. Natomiast kolejki do gabinetów i załatwianie wizyt u specjalistów po znajomości to stały element i lat siedemdziesiątych, kiedy powstała książka, i naszych czasów.


Skarbiec wiedzy dziwnej, cz. 2: O kumysie

$
0
0




Wilhelm z Rubruk był zakonnikiem z wykształceniem uniwersyteckim. W roku 1252 wyruszył do Mongołów, zapewne w celach misyjnych. Pozostawił szczegółową relację ze swej wyprawy, pełną też informacji o obyczajach i życiu codziennym Mongołów. W jednym z rozdziałów Opisu podróży zajął się wykorzystaniem nabiału.

Rozdział IV
W jaki sposób robią kumys
 
1. Ów kumys, to jest kobyle mleko, przygotowuje się. w następujący sposób: rozciąga się długi sznur ponad ziemią przy wiązany do dwóch słupów wbitych w ziemie:. Do tego sznura przywiązuje się koło godziny trzeciej [ok. dziewiątej rano]źrebięta kobył, które należy wydoić. Wtedy matki stają obok swoich źrebiąt i pozwalają się spokojnie wydoić. A jeżeli jakaś z nich jest nazbyt dzika, wówczas człowiek bierze źrebaka i przystawia go, dając mu trochę possać, potem zabiera go, a jego miejsce zajmuje dojarz.
 
Dojenie klaczy jako temat mongolskiego malarstwa. 
2. Zebrawszy wielką ilość mleka, które jest tak słodkie jak krowie, gdy jest świeże, wlewają je do wielkiego bukłaka, czyli wora skórzanego, i zaczynają bić go kawałkiem drewna specjalnie do tego przygotowanym: jest on w dolnej części grubości ludzkiej głowy i wydrążony od środka. Zaraz jak tylko rozpoczną bić mleko, zaczyna się ono burzyć jak młode wino i kwaśnieć, czyli fermentować. Biją je dotąd, póki nie wytrąci się. masło.
 
3. Wówczas próbują kumys, a kiedy jest umiarkowanie ostry, piją go. Szczypie on język jak wino rape [młode wino przemieszane ze schłodzonym świeżym moszczem, lekko gazowane], w chwili, gdy sieje pije, a po przełknięciu zostawia na języku smak mleczka migdałowego. Powesela on serca ludzkie, a słabsze głowy doprowadza do upojenia. Jest też wielce moczopędny.
 
Destylacja kumysu, połowa XIX wieku.
4. Robią oni także kara-kumys, to znaczy czarny kumys, na użytek wielkich panów, w następujący sposób. Kobyle mleko nie zsiada się. Jest bowiem regułą, że nie zsiada się mleko żadnego zwierzęcia, w żołądku płodu którego nie ma podpuszczki. W żołądku źrebaka nie ma jej, zatem kobyle mleko nie ścina się. Biją więc mleko tak długo, póki wszystko, co gęste, nie opadnie na dno, tak jak męty w winie; to, co czyste, zostaje na górze i jest jak serwatka albo biały moszcz. Męty, które są całkiem białe, daje się sługom, których usypiają. To, co przejrzyste, piją panowie, jest to napój bardzo słodki i pobudzający.
 
5. Batu ma wokół swego obozowiska trzydziestu ludzi rozrzuconych o dzień drogi, z których każdy codziennie przynosi mu takiego mleka od stu kobył – czyli co dzień ma mleko od trzech tysięcy kobył – poza mlekiem, które przynoszą mu inni. Jak bowiem w Syrii wieśniacy dają trzecią część owoców, tak Tatarzy muszą zanosić na dwory swoich panów kobyle mleko dojone w każdy trzeci dzień.
 
6. Z mleka krowiego najpierw zbierają masło. I gotują je aż do pełnego wygotowania, potem składają je w żołądkach baranich, które przechowują w tym celu. Nie dają do masła soli, które mimo to, z uwagi na długotrwałe gotowanie, nie psuje się. Trzymają je na zimę. Pozostałości z mleka po zebraniu masła zostawiają, żeby skwaśniały, tak bardzo jak to możliwe, a potem gotują je. Ścinają się one w trakcie gotowania. Taki twaróg suszą na słońcu – staje się on tak twardy jak żużel po wytopie żelaza – i zostawiają w workach na zimę. W trakcie zimy, gdy brak im mleka, wkładają ów ostry twaróg, który sami zwą grut, do bukłaka i zalewają ciepłą wodą, potem biją mocno, póki nie rozpuści się w wodzie, która z jego powodu robi się całkiem kwaśna, tę wodę piją zamiast mleka. Strzegą się pilnie, by nie pić czystej wody.

Wilhelm z Rubruk, Opis podróży, tłum. Mikołaj Olszewski, Wydawnictwo Marek Derewiecki 2007, s. 82–84.

Niełatwy żywot motyla

$
0
0

Paulina Sołowianiuk, Ta piękna mitomanka. O Izabeli Czajce-Stachowicz, Iskry 2011.

Izabela Szwarc, Bela Hertz, Izabela Gelbard, Bella z Montparnasse’u, Hela Bertz, porucznik Czajka, wreszcie pisarka Izabela Czajka-Stachowicz. Nowe nazwisko na nowy etap życia. Biografia, którą dowolnie kształtowała i zmieniała. Nawet data urodzenia nie była stała.

Urodziła się w żydowskiej rodzinie. Miejsce i data urodzenia podlegały modyfikacjom. W każdym razie był to schyłek XIX wieku, Sosnowiec albo Mińsk Mazowiecki. I już to wiele mówi o bohaterce książki Pauliny Sołowianiuk. Traktowała ona bowiem tak samo wydarzenia realne i te, które mogły się wydarzyć. Wybierała z nich wersję w danym momencie bardziej atrakcyjną, dającą większe możliwości zbudowania na nowo własnej postaci, wykreowania nowego wcielenia na użytek chwili.

Na pewno wychowała się w Warszawie, odbierając edukację godną panienki z dobrego, zamożnego domu. Nie był to jednak dom szczęśliwy, w małżeństwie rodziców panował chłód, a matka nie potrafiła zrozumieć córki żyjącej w świecie fantazji. Krytykowała Izabelę nieustannie, wpłynęła też na jej postrzeganie mężczyzn i niezdolność do nawiązania stałych związków. Ojciec z kolei wspierał w córce to, co w niej było barwnego i fantazyjnego, on też w dużym stopniu odpowiadał za pojawienie się barwnego motyla, jakim w młodości była przyszła pisarka.
 
Izabela jako studentka.
Przed wojną zaliczyła dwa małżeństwa i wiele podróży – w tym pobyt we Francji, gdzie zawojowała paryską bohemę, pozowała Matisse’owi i ponoć nawet Picasso ją malował. Kawiarnie i bale były jej środowiskiem naturalnym. Po powrocie do Warszawy, na początku lat trzydziestych, zaczęła bywać w stołecznych lokalach, szczególnie w Ziemiańskiej. Wydawało się, że zna wszystkich i wszyscy ją znają. Urzekała nieposkromionym temperamentem i radością życia. O jej romansach krążyły niemal legendy.

Wojna położyła kres beztrosce. Izabela z mężem trafiła do getta, nawet tu jednak starała się ocalić chociaż cień dawnego życia. Po ucieczce z dzielnicy zamkniętej rozpoczęła się dla przyszłej pisarki tułaczka, której detale – jak zwykle w jej przypadku – pozostają niejasne. W każdym razie przeżyła i objawiła się po wojnie jako porucznik Czajka. W Katowicach stworzyła namiastkę salonu, odkrywała nowe talenty, znów popisywała się znajomościami i koneksjami. Brała udział w odnalezieniu ukrytych przed Niemcami obrazów Jana Matejki, do niej też należy zasługa wypromowania malarza samouka Jana Ociepki. Po przeprowadzce do Warszawy, z kolejnym mężem, zaczynała rozkręcać swą literacką karierę. W tym czasie rzeczywistość w niczym nie przypominała tej, którą pamiętała sprzed wojny, sama Izabela też nie była już sobą. Doświadczenia getta i tułaczki odebrały jej naturalną radość, która ją cechowała. Dalej się śmiała i dalej lubiła prowokować, ale była już w tym sztuczność.
 
Jako porucznik Czajka, lata czterdzieste.
Paulina Sołowianiuk w swej opowieści o życiu Czajki-Stachowicz wielokrotnie musiała konfrontować sprzeczne wersje tych samych wydarzeń, dociekać, często bezskutecznie, prawdziwości faktów, wyłuskiwać je z literackich przetworzeń czy nawet anegdot (których jest tu nieprzeliczone mnóstwo), oddzielać to, co realne, od konfabulacji. Rzadko się to udawało, czasem autorka stawała bezradnie przed kilkoma wersjami, pokrywającymi się częściowo lub wręcz sprzecznymi. Trudno więc powiedzieć, że mamy do czynienia z ostateczną, ustaloną wersją życia pięknej Izabeli, obcujemy raczej z wariacjami na kanwie jej biografii. Musimy pogodzić się, że dostrzeżemy co najwyżej przebłyski prawdy – ale w gruncie rzeczy poznanie całej prawdy odarłoby pewnie Czajkę z uroku, jaki otaczał ją przez większość życia, a nam, czytelnikom, nie dałoby pewnie nic, poza bolesną świadomością, że udało się umieścić barwnego motyla na szpilce w zakurzonej gablotce.
Jako pisarka Izabela Czajka-Stachowicz.

Tekst zamieszczony pierwotnie na stronach „Literadaru”.


Jak niespodziewanie zostałem Muzem

$
0
0




Blogosferycznym bóstwom zdarza się (choć zdecydowanie za rzadko) ulitować nad blogerem gryzącym klawiaturę w poszukiwaniu inspiracji do kolejnego wpisu, który rzuci na kolana tysiące nowych czytelników albo chociaż pozwoli utrzymać tych ciężką pracą zebranych i obłaskawionych.

Dziś kapryśne bóstwa postanowiły uśmiechnąć się do mnie za pośrednictwem nieocenionej Matki Chrzestnej, która niczym czarodziej królika z kapelusza wyciągnęła link do wywiadu FUNtastyki z Martą Kisiel, autorką „Dożywocia”  (o „Dożywociu” pisałem TU). Dowiadujemy się z niego, że molestowana przez grono oddanych fanów na Facebooku o napisanie kontynuacji przygód alergicznego anioła, Marta zrobiła na przekór i stworzyła coś nowego – powieść „Nomen Omen”, która znalazła już wydawcę i wkrótce, miejmy nadzieję, znajdzie się w księgarniach, na blogowych stosikach i na ustach wszystkich ceniących sobie dobrą rozrywkę.

W wywiadzie dla FUNtastyki znalazło się też kilka innych smaczków, w tym jeden, który wyniósł mnie do roli – ni mniej, ni więcej – Muza (bo przecież nie Muzy) pisarki:
FUNtastyka: „Mickiewicz: Pogromca upiorów” i parodia „50 twarzy Greya” to twoje najbliższe plany literackie – przyznaj się, zazdrościsz niektórym autorom, że są „polską odpowiedzią na..."! ;) Skąd takie właśnie pomysły?
 
Marta Kisiel: Za Greya winę ponosi pewien książkowy bloger, Zacofany w Lekturze, który mnie bezczelnie sprowokował w prywatnej rozmowie i przypadkiem kopnął moją wenę w niewłaściwym miejscu. (fragment rozmowy opublikowany na fanpage Kisiel z Kłulika– przyp. red.) A ja już tak mam, że jak poczuję tego kopniaka, to nabieram rozpędu. W tym przypadku na domiar złego zaprezentowałam ten pomysł szerszemu gronu na moim fanpage’u, prowokując u paru osób ciężki atak absurdu. Z komentarza na komentarz mój wewnętrzny pierdolec kwiczał ze szczęścia coraz bardziej, do absurdu dołączyły konkrety i niespodziewanie wynikła mi z tego książka.

Odczuwam słuszną dumę, mając po cichu nadzieję, że w ten sposób, kuchennymi schodami, wchodzę do historii współczesnej literatury popularnej. Gdyby ktoś jeszcze chciał zainspirować Martę jakimś pomysłem, niech dołączy do facebookowej strony „Kisiel z Kłulika”. Jutro można autorkę natchnąć osobiście na Targach Książki w Katowicach (znak rozpoznawczy „na szyi długaśny szal — rzecz jasna różowy, rzecz jasna w króliczki”). 

A ja sobie chyba strzelę powtórkę „Dożywocia”.

Stworzeni dla siebie

$
0
0



Elisabeth Kyle, Duet. Opowieść o Klarze i Robercie Schumannach, tłum. Aldona Szpakowska, ilustr. Anna Włoczewska, Nasza Księgarnia 1975.

Klara Wieck od najmłodszych lat uczyła się gry na fortepianie pod okiem swego ojca, znakomitego pedagoga, który szybko pojął, że trafił na prawdziwy talent. Umiejętności córki miały przynieść nie tylko sławę pianistce i chwałę jej nauczycielowi, ale pozwoliłyby też całej rodzinie żyć bez trosk materialnych. Klara bez szemrania podporządkowywała się woli pana Fryderyka, który kierował jej wychowaniem i karierą, wymagając absolutnego posłuszeństwa. Pewnego dnia w domu Wiecków pojawił się młodzieniec żądny muzycznej wiedzy. Robert Schumann zapowiadał się na wybitnego kompozytora, ale brakowało mu podstaw teoretycznych. O to jednak miał zadbać herr Wieck.

I tak splotły się losy Klary i Roberta. Dziewięć lat różnicy wieku sprawiło, że początkowo traktowali się jak rodzeństwo, jak przyjaciele. Spędzali ze sobą wiele czasu i podziwiali nawzajem swoje talenty.

Dla czytelnika szybko staje się jednak oczywiste, że ci dwoje są stworzeni, by żyć razem i się dopełniać. On komponowałby dla niej fortepianowe cacka, ona podczas koncertów popularyzowałaby jego muzykę. Klara i Robert – zwłaszcza on, jako typowy mężczyzna – nieco wolniej to pojmują. Kiedy już to do nich dotrze, rozpoczną walkę o swoją miłość, gdyż życie spiętrzy przed nimi wiele przeszkód.

Klara i Robert Schumannowie.

„Duet” rozgrywa się w epoce strojnych sukien, wysokich męskich kołnierzyków, królewskich dworów i eleganckich sal koncertowych. Trochę żal, że opisy są mocno skrótowe; zdarzają się jednak celne (mój ulubiony: „W Dreźnie szalały marcowe wichury, zderzały ze sobą kry na rzece, kruszyły je i zatapiały odłamki. W ogrodach Zwingera skapywała woda z lodowych sopli fontanny Neptuna, a w pałacu królewskim damy dworu przebiegały śpiesznie zimne korytarze chcąc znaleźć się szybko w kręgu ciepła bijącego od pieca”). Nie tylko opisy są uproszczone; również sylwetki bohaterów, ich uczucia i rozterki trudno uznać za pogłębione. Da się wyczuć, że autorka uładziła wszystko z myślą o młodych czytelnikach (a raczej, nie oszukujmy się, czytelniczkach), w rzeczywistości zaś dzieje Klary i Roberta były bardziej skomplikowane (a już zupełnie smutne wnioski można wyciągnąć z epilogu, gdzie skrótowo omówione jest życie Schumannów po ślubie). A mimo to nieco staroświecka opowieść o miłości z przeszkodami jest pełna uroku. Nie napiszę, że dałem się temu urokowi podbić bez reszty, ale na pewno była to całkiem przyjemna lektura.

***


I jeszcze małe prywatne ogłoszenie. Zgłosiłem dwie swoje recenzje do konkursu, w którym można wygrać Kindle’a. Będę bardzo wdzięczny za wszystkie polubienia tekstu o „Spryciarzu z Londynu” i (lub) „Na wschód od Edenu”. Z góry dziękuję za wszystkie głosy.

Najpierw katastrofa lotnicza, a potem napięcie już tylko rośnie (a czy był seks?)

$
0
0



Alistair MacLean, Noc bez brzasku, tłum. Mieczysław Derbień, Interart 1991.

Gdybym był jakieś ćwierć wieku młodszy, to pewnie przez tę książkę zarwałbym noc. Może nawet niegdyś zarwałem, bo nie umiem sobie przypomnieć, czy czytałem „Noc bez brzasku” w okresie, kiedy nieprzytomnie pochłaniałem coraz to nowe sensacyjne powieści, czy nie. Pochlebiałem sobie dotąd, że MacLeana poznałem całkiem dobrze, aż tu całkiem niedawno Marlow rzucił ten tytuł, wprawiając mnie w pomieszanie: znam? nie znam? Rzuciłem się więc szukać i czytać. I nie żałuję.

Pośrodku grenlandzkiego lodowego pustkowia ląduje awaryjnie – czy może raczej rozbija się – samolot pasażerski. Na ratunek spieszy ekipa z pobliskiej stacji prowadzącej badania w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego. W maszynie doktor Peter Mason i jego koledzy znajdują kilka ciał i grupkę oszołomionych pasażerów, których przeprowadzają do swego baraku. Szybko okazuje się jednak, że wśród zszokowanych i poturbowanych rozbitków znajdują się też ludzie, którzy nie mają dobrych zamiarów i nie cofną się przed niczym, byle osiągnąć swój złowieszczy cel. Zaczyna się dramatyczna walka o zdemaskowanie przestępców, która wkrótce zamienia się w tragiczne zmagania o przeżycie w ekstremalnych warunkach.
 
W takiej scenerii rozgrywa się początek książki.

Książka MacLeana ma wszystkie cechy dobrej powieści sensacyjnej: głównego bohatera, zwykłego człowieka, który musi wszystkie swoje siły umysłowe i fizyczne skierować na walkę ze złem, bezwzględnym i brutalnym, zagadkę, którą trzeba rozwiązać (choć doktorowi Masonowi dość kulawo to idzie), a wreszcie doskonałą scenerię: plastycznie odmalowane arktyczne pustkowie z niewyobrażalnym mrozem i przenikającym do szpiku kości wiatrem (plus naturalistyczne opisy odmrożeń). Do tego delikatnie zarysowany wątek romansowy (a czy był seks? Rzecz dzieje się w 1958 roku, więc pełna pruderia –  a poza tym warunki jakby niesprzyjające, więc nie: seksu nie było), kłopoty aprowizacyjne i techniczne oraz zróżnicowani bohaterowie drugoplanowi, w tym wierny i mądry pies pociągowy Balto. Walczy się nie tylko z nieuchwytnymi przestępcami, ale również z bezlitosną przyrodą i własnymi słabościami, z ciałem, któremu mróz odbiera energię. Nic, tylko usiąść w fotelu i zacząć gryźć palce, gdy mała gromadka przedziera się przez lodową pustynię w traktorze, który w każdej chwili może się popsuć. Tylko uwaga: przy czytaniu robi się na przemian zimno i gorąco.

PS. Za uzupełnienie tytułu serdeczne podziękowania zechce przyjąć kolega Bazyl :D

Skarbiec wiedzy dziwnej, cz. 3: O egipskich kopalniach złota

$
0
0


Focjusz (ok. 820–891) był bizantyńskim duchownym, człowiekiem wielce wykształconym i autorem licznych dzieł. Najważniejszym dla nas jest Biblioteka, której pierwotny tytuł w pełni oddaje charakter i zawartość tej pracy: Katalog i wykaz przeczytanych przez nas książek, których treść chciał dzięki nam poznać w ogólnym zarysie nasz ukochany brat Tarazjusz. Liczba ich wynosi trzysta pomniejszone o dwadzieścia jeden. Wśród streszczonych utworów znalazła się opowieść niejakiego Agatarchidesa o Morzu Czerwonym. Z niej zaczerpnął Focjusz opis egipskich kopalni złota.

23. W pobliżu Morza Czerwonego, tam, gdzie Nil, tworząc zakola i odnogi, wyraźnie skręca ku morzu i wpływa po prawej stronie na wielkie nierówności terenu, wyłania się z morza zatoka i wrzyna się do lądu; jest ona tak rozległa, że pas ziemi rozciągający się między wodami morską i rzeczną jest ścieśniony, podobny do wielkiego bagniska. Nieopodal morza znajdują się tereny, które zawierają duże złoża kruszcu zwanego szlachetnym; ma on zdecydowanie ciemną barwę, mimo to lśni takim blaskiem, że nic nie może się z nim równać; jego biel nie ma podobnej sobie.

24. Ludzie skazywani przez tyranów do kopalni złota, to ci, którym przypadł w udziale najnieszczęśliwszy los. Praca w kopalni należy do najbardziej okrutnego rodzaju niewoli. Jedni dzielą tam swój los z żonami i dziećmi, drudzy znoszą ten trud sami. Po tragicznym opisie ogromu ich nieszczęścia, któremu nie dorównuje żadne inne, autor wyjaśnia, w jaki sposób przebiega praca przy złocie.
 
Wejście do staroegipskiej kopalni złota w Bir Umm Fawakhir.
25. W górach, w których znajdują się złoża złota, układa się drewno i rozpala ogień w miejscach urwistych, gdzie skała jest bardzo twarda; w ten sposób skrusza się ją i przystępuje do pracy. Tam, gdzie skała uległa skruszeniu, rozbija się ją za pomocą przecinaka kamieniarskiego. Na czele niewolników stoi robotnik, który dokonuje selekcji kamieni. Kiedy już utoruje drogę dla górników, cała praca ulega podziałowi między nieszczęsnych i zmuszonych do niej ludzi; dzieje się to w następujący sposób.
Najsilniejsi i młodzi uderzeniami żelaznych narzędzi rozbijają skałę lśniącą jak marmur. Uderzając nie stosują żadnej techniki, wykorzystują jedynie siłę mięśni; wycinają w skale liczne chodniki, które nie są proste. Złotodajne żyły idą bądź w górę, bądź w dół, albo w lewo, albo ukośnie, czy też w poprzek, prawie tak jak korzenie drzewa. Ci górnicy z przy wiązanymi na czole kagankami drążą skałę idąc za czymś w rodzaju białej żyły. Często zmieniając pozycję ciała wyrzucają odłamki skały na ziemię nie tak, jak im wygodniej i na miarę swych sił, lecz pod okiem dozorcy, który nigdy ich nie łaje i nie stosuje wobec nich kary bicia. 
26. Do chodników wydrążonych przez górników wchodzą wyrostki, z trudem zbierają kamyki i wynoszą je z kopalni na zewnątrz. Przejmują je od nich ludzie starsi i liczni chorzy, po czym odnoszą je do tak zwanych nadzorców. Nadzorcy w wieku poniżej trzydziestu lat, mający siłę do rozbijania, biorą kamienne moździerze, w których żelaznymi tłuczkami kruszą starannie kamienie na drobne kawałki; największy z nich miał mniej więcej wielkość soczewicy. Następnie przekazują je od razu innym robotnikom. Praca kobiet zamkniętych w tym obozie wraz z mężami i dziećmi polegała na tym: w obozie stały jeden przy drugim czynne młyny; do nich kobiety wrzucały stłuczony kamień. Trzy kobiety stały po obu stronach korby młyna i tak mełły; ich ubranie przedstawiało straszny widok, gdyż zasłaniało jedynie wstydliwe części ciała. Mełły one dostarczony im, pokruszony kamień dopóty, dopóki nie zamienił się on w proszek.
Wszyscy, którym przypadł w udziale opisany los, woleliby umrzeć niż wieść takie życie.

Fragmenty młynów do kamienia z Bir Umm Fawakhir.
27. Proszek otrzymany w wyniku pracy kobiet odbierają tak zwani płukacze. Są nimi wykwalifikowani robotnicy umiejący doprowa­dzić całą pracę do końca dla potrzeb króla. Ich zadanie jest następujące: rozprowadzają zmielony kamień na szerokiej, płaskiej i gładkiej desce, którą umieszcza się nie w pozycji poziomej, lecz nieco pochyłej. Płukacze leją wodę i rozgniatają proszek rękami, początkowo lekko, potem silniej. W ten sposób, sądzę, ziemia rozmięka i spływa wraz z wodą po nachylonej desce; składniki cięższe i użyteczne pozostają na desce nieruchome. Po kilkakrotnym płukaniu płukacz zbiera ostrożnie proszek za pomocą miękkich i gęstych gąbek, czyści go przez jakiś czas i usuwa resztki substancji lekkich i miękkich pozostałych w porach gąbki; na desce pozostaje to, co wydzielone, ciężkie i błyszczące, a jest to metal ciężki i przemieszczający się z trudem z powodu swojej naturalnej wagi.

28. W ten sposób ów płukacz oczyszcza złoty piasek z zanieczyszczeń i oddaje wytapiaczom. Wytapiacze biorą zebrany w odpowiedniej ilości złoty piasek i wkładają według określonej miary i wagi do glinianego naczynia, w którym mieszają go w ustalonej proporcji z bryłkami ołowiu, grudami soli, dodając trochę cyny i otrąb jęczmiennych, po czym zamykają naczynie hermetyczną pokrywą, smarują ze wszystkich stron i ustawiają w piecu do wytopu przez pięć dni i pięć nocy bez najmniejszej przerwy. W następnym dniu poddają wytopioną w ogniu mieszankę lekkiemu ochłodzeniu, wlewają do innego naczynia i nie znajdują już żadnego składnika włożonego wraz z ziarnami złota; zastają jednolitą masę złota z niewielkim ubytkiem spowodowanym szlaką.
 
Płukanie, wytop i ważenie złota.
29. Śmierć wielu ludzi w kopalniach sprowadza się do tego, o czym mówiłem, mianowicie, jak gdyby sama natura chciała pokazać, że zdobywanie złota okupuje się wielkim nakładem znoju, jego zabezpieczenie jest trudne, zabiegi o jego posiadanie ogromne i że użytek złota daje w połowie przyjemność, a w połowie kłopot; sposób jego produkcji jest w sumie bardzo archaiczny.
Focjusz, Biblioteka, tłum. Oktawiusz Jurewicz, IW PAX 1999, s. 36–38.


„Cud+miód+ryba+kit=ucho od śledzia”

$
0
0



Hanna Ożogowska, Ucho od śledzia, Zielona Sowa 2002.

Jedno mieszkanie w zrujnowanej warszawskiej kamienicy i tłum lokatorów. „Co pokój, to inne przedstawienie, inni aktorzy i tyle nowych obserwacji”: państwo Szafrańcowie, niegdysiejsi właściciele całego domu i obszernego apartamentu, w którym po wojnie mocno się zagęściło; pani Tołłoczko, nauczycielka ze zszarpanymi nerwami; pani Aniela, pielęgniarka z jamnikiem; monter Czernik, kawaler i ceniony fachowiec; państwo Piotrowscy z dwoma synami i maszyną do szycia. Na małej powierzchni nietrudno nadepnąć komuś na odcisk, w rozdrażnieniu rzucić złym słowem, urazić cudze uczucia. Mimo to ten kołchoz nie jest gniazdem wściekłych os, chociaż i rajem bywa rzadko. W gruncie rzeczy jednak lokatorzy są sobie bliscy; łączą ich wspólne przeżycia trudnych powojennych lat, zżyli się, znają swoje problemy i starają się sobie nawzajem pomagać. Wypracowali stan chwiejnej równowagi, która zazwyczaj pomaga im przetrwać wśród codziennych kłopotów. Do czasu, aż w mieszkaniu pojawia się dwoje nowych małoletnich lokatorów.

Agnieszka, daleka krewna nauczycielki, nie wytrzymała u swoich dotychczasowych opiekunów, którzy pomiatali sierotą. Michał, siostrzeniec Czernika, z kolei został oddany pod opiekę wuja, bo nie znosił swojego ojczyma. Dziewczynka szybko wtapia się w małą społeczność: grzeczna, uczynna, skora do pomocy, nikomu nie wadzi. Z Michałem za to nieustannie są jakieś afery: jęzor ma paskudny, zawsze coś przygada albo odpyskuje, a sianie zamętu wydaje się go bawić. Na dodatek pomysły ma iście elektronowe, Warszawę zna lepiej niż mieszkający w niej od urodzenia Witek Piotrowski, a w szkole nie daje sobie w kaszę dmuchać. Trzeba będzie paru bolesnych przejść, by dotarło do niego, że z ludźmi lepiej żyć dobrze, a życzliwych i przyjaciół trzeba cenić.


Jak przystało na bardzo dobrą powieść (bezapelacyjnie moja ulubiona książka Hanny Ożogowskiej) mamy tu a) dużo humoru, b) sporo awantur – i w sensie domowych zadrażnień, i burzliwych wypadków (wyniesienie kolekcji etykiet zapałczanych naklejonych na drzwiach od szafy! wybuch gazowego piecyka!), c) psychologicznych obserwacji i życiowych problemów, d) detali obyczajowych i e) podjęty wprost, a nie ogródkami, problem przemocy domowej i jej wpływu na charakter i rozwój dziecka (a konkretnie Michała, dla którego wyjazd do Warszawy ma być ratunkiem przed ostatecznym upadkiem: porzuceniem szkoły, bijatykami i awanturami z ojczymem). Do tego f) kształtowanie się przyjaźni i praca nad własnym charakterem. Ze smaczków z epoki mamy walkę z chuligaństwem i czyny społeczne, trudności mieszkaniowe i mały traktacik o modzie męskiej, do tego odrobinkę dydaktycznego smrodku: pochwałę kursów dokształcających czy umoralniające kwestie, którymi dorośli raczą młodzież (plus wychowawcze lanie spuszczane za grubsze przewinienia). Punkty od a do f, a także bonusy, składają się na całość barwną i zaskakująco świeżą; tylko odzywki Michała ciut zalatują naftaliną (chociaż mam wrażenie, że jego koronne „ucho od śledzia” trzyma się dobrze, a i „cud-miód-ryba-kit” da się czasem usłyszeć, co prawda raczej od tych, którzy się na Ożogowskiej wychowywali), nie jest to jednak woń odstraszająca i szybko przestaje się ją czuć. 

Dziękuję, Pani Joanno

$
0
0
Za Lesia, Joannę i Alicję, Tereskę i Okrętkę, Janeczkę i Pawełka oraz Chabra. Za pana Muldgaarda. Za mordę upiora i algierski kamieniołom. Za przepis na smorodinówkę i wołowinę po pakistańsku. Za Florencję, córkę Diabła. I za to, że Pani książki wprowadziły mnie w świat wyścigów...



„A kobieta płynie, płynie jak strumień...”

$
0
0

John Steinbeck, Grona gniewu, tłum. Alfred Liebfeld, Prószyński i S-ka 2012.

„Grona gniewu” to powieść o kryzysie i biedzie, niesprawiedliwości i wyzysku, narodzinach ludzkiej solidarności i buntu. O ludziach wyzutych z własnej ziemi przez chciwych i bezdusznych finansistów, dla których zysk jest wszystkim i którzy nie zawahają się nakazać zburzenia cudzego domu, jeśli tylko przyniesie im to kilka dodatkowych dolarów. Jest to też powieść o wielkiej migracji i wielkiej zmianie, jaka nastąpi w życiu gromad ludzkich ciągnących ku ziemi obiecanej, która mimo swego pocztówkowego piękna okaże się raczej doliną łez.

Wielkie powieści mają to do siebie, że za każdym razem można w nich odkryć coś nowego, zerwać kolejną warstwę znaczeń, dostrzec wątek czy detal, na który wcześniej nie zwróciło się uwagi. Dwadzieścia parę lat temu zaciskałem pięści w bezsilnym gniewie na krzywdy, jakie spotykały rodzinę Joadów i tysiące im podobnych wygnańców ze strony bogatych i sytych; oburzałem się i cierpiałem. „Grona gniewu” były dla mnie (a obiektywnie patrząc, są nadal) obrazem społeczeństwa postawionego w obliczu kryzysu; starciem między światem bogatych i biednych, posiadaczy i nędzarzy, tych, którzy tylko patrzą, jak urwać parę centów z zarobków robotnika, i tych, którzy oddadzą ostatni grosz na zbiórkę na pochówek zmarłego dziecka. To również przeciwstawienie tradycyjnego rolnictwa, gospodarstw zdolnych wyżywić swych właścicieli, bezdusznej uprawie wielkich areałów za pomocą maszyn.

Na tym tle obserwujemy rodzinę Joadów, niezamożnych dzierżawców gdzieś ze Środkowego Wschodu, którzy pozbawieni domu i ziemi ruszają do Kalifornii po pracę i nowe życie. Mąż, żona, sześcioro dzieci, babka, dziadek. Na pozór ostoja patriarchalizmu: mężczyźni, do których należą wszystkie decyzje i utrzymanie rodziny, i kobiety: gotują, piorą, rodzą i wychowują dzieci. A jednak, chociaż zawsze stoją za plecami swoich mężów i synów, to kobiety są tak naprawdę fundamentami rodziny. Ten element powieściowej rzeczywistości tym razem stał się dla mnie pierwszoplanowym.

Już pierwsza charakterystyka pani Joadowej wskazuje, że nie jest to przeciętna gospodyni, lecz kobieta dobra i mądra, prawdziwa kapłanka czy wręcz bogini domowego ogniska: spokojna, wyrozumiała, nieporuszona:
Skromna, lecz mocna pozycja w rodzinie opromieniła matkę godnością i pełnym spokoju pięknem. Jej ręce uzdrowicielki stały się pewne i opanowane. W roli rozjemcy była bezstronna i nieomylna w sądach jak bogini. Zdawała się wiedzieć, że jeśli ona się zachwieje, cała rodzina dozna wstrząsu, a gdyby kiedykolwiek załamała się lub poddała rozpaczy, rodzina rozpadłaby się, bo znikłaby wola stanowiąca o jej istnieniu.
Jane Darwell jako Joadowa i Henry Fonda jako Tom Joad
w Gronach gniewu w reż. Johna Forda, 1940 rok.

I rzeczywiście, matczyne opanowanie, podsycanie rodzinnej wiary w lepsze życie, jakie czeka ich w Kalifornii, pozwalają przetrwać trudną podróż oraz śmierć dziadka i babki. Jedność rodziny w tych warunkach wydaje się wartością najwyższą, w obronie której Joadowa gotowa jest rozbijać męskie głowy samochodową korbą. Kobieta ma chwile zwątpienia, ale za nic nie przyzna się do nich najbliższym. Jednak i ją można ugodzić i poniżyć, podważając uczciwość rodziny. Po okresie mobilizacji sił i nerwów wracają na nowo smutki i zgryzoty, wspomnienia utraconej przeszłości i lęki o przyszłość. To jednak tylko chwilowe, bo kobiety wiedzą, że życie musi się toczyć dalej:
Mężczyzna idzie przez życie, szarpiąc się jakby i skacząc. Urodziło mu się dziecko, umarł ktoś z rodziny – szarpnął się i już jest gdzie indziej. [...] A kobieta płynie, płynie jak strumień, jak rzeka. Spotyka w drodze jakieś tam wiry, czasem tu i tam zakotłuje się coś, ale i tak wszystko płynie naprzód, wciąż naprzód.Kobieta tak właśnie widzi życie.
Mogłoby się wydawać, że świadoma swej roli Joadowa zechce grać w rodzinie pierwsze skrzypce, przejąć rządy, skoro mężczyźni sobie nie radzą, załamują się pod ciężarem trudności. I mamy nawet scenę tego przewrotu domowego, kiedy matka przejmuje inicjatywę i dyryguje wszystkimi. To jednak rewolucja pozorna, sposób na wyrwanie mężczyzn z marazmu i zniechęcenia. Nie da się jednak ukryć, że w rodzinie zachodzi nieuchronna zmiana, wymuszona przez nowe warunki: „Kobieta potrafi zmienić się i dopasować lepiej niż mężczyzna [...]. Kobieta zamyka całe swoje życie w rękach, a mężczyzna – w głowie”. Kobieta działa, bo musi wykarmić rodzinę, podczas gdy mężczyzna zamknie się w sobie i będzie rozpamiętywał minione, zamiast patrzeć przed siebie. I tak właśnie Joadowa tłumaczy mężowi swoją filozofię:
Ja myślę, że wszystko, co robimy, jest po to, byśmy szli naprzód, a nie stali w miejscu. Tak mi się wydaje. Nawet wtedy, kiedy nie ma co jeść, kiedy nawiedzi nas choroba; umierają tylko niektórzy, a inni stają się jeszcze mocniejsi. Trzeba starać się przeżyć tylko dzisiejszy dzień, tylko dzisiejszy.
„Grona gniewu” są więc nie tylko wielkim freskiem ukazującym Amerykę czasów Wielkiego Kryzysu, ale i hymnem ku czci rodziny, która dzięki swej jedności ma szanse przetrwać i doczekać lepszych czasów. Jedność nie oznacza zresztą odcięcia się od innych ludzi i egoistycznego dbania wyłącznie o swoich. Steinbeck pokazuje tworzenie się szerszej wspólnoty na przykładzie biedaków wspomagających się na każdym kroku; opisuje krzepnięcie tych nowych społeczności i narodziny zasad regulujących ich życie. Siłą rzeczy więc kobiety muszą zajmować w tej powieści poczesne miejsce, szczególnie w porównaniu z innymi znanymi mi jego utworami. Może to właśnie dzięki temu kontrastowi zwróciłem uwagę na ten wątek. Ciekaw jestem, co w przyszłości wysunie się na pierwszy plan przy kolejnej powtórce.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.




Nie miała baba kłopotu, sprawiła sobie jacht

$
0
0

Maria Pruszkowska, O dwóch Wikingach i jednej Wikingowej, ilustr. Aleksander Szrajber, Wydawnictwo Morskie 1970.

Lepiej byłoby, bohaterko książki Marii Pruszkowskiej, gdybyś trzymała się sporządzonego po maturze planu życiowego i nie wychodziła za mąż. Chłop bowiem, jak słusznie wydedukowałaś z przykładu licznych bliższych i dalszych krewnych i znajomych, to tylko kłopoty i zawracanie głowy. Ale nie – znalazłaś sobie męża. I jakby mało było kłopotów, kupiłaś sobie jacht. A raczej mężowi pozwoliłaś kupić, żeby fanaberię zaspokoić. Nie lepiej było za spadek po wujaszku domek z ogródkiem nabyć? Albo udziały w fabryczce guzików?

Groza sytuacji, w którą dała się wmanewrować, dociera do bohaterki dopiero wtedy, gdy okazuje się, że przed wypłynięciem w morze musi: a) nauczyć się języków obcych, b) zgłębić tajniki gotowania, c) nauczyć się pływać – a to ostatnie stanie się źródłem zgryzoty i dla niej, i dla kolejnych trenerów.

Wyprawa, traktowana przez główną bohaterkę zrazu jako męski kaprys, wkrótce staje się przygodą życia, chociaż niekiedy przyprawiającą o dreszcze – na morzu czyha nie tylko cisza, ale i groźne miny. Niedoświadczonej adeptce żeglarstwa kłopoty początkowo sprawia niemal wszystko: od wejścia na jacht po utrzymanie się na koi. Bezimienna bohaterka robi wrażenie naiwnej gąski, wpatrzonej bezkrytycznie w męża, ale wkrótce ujawnia poczucie humoru i spory dystans do siebie. Na dodatek szybko uświadamia sobie, że padła ofiarą męskiej przebiegłości, więc z dnia na dzień rośnie niezadowolenie szeregowego marynarza...

Żeglarska codzienność staje się próbą małżeństwa i przyjaźni, niewyczerpanym źródłem zabawnie podanych epizodów. Narratorka nie oszczędza siebie, ale tworzy też znakomite, lekko złośliwe portrety, szczególnie dwóch ciotek, które uprzykrzały młodym życie. Dostaje się również towarzyszom rejsu, zwłaszcza za podejście do zajęć gospodarskich. Historyjka jest lekka, bezpretensjonalna i akurat na jesienny wieczór. Jedyny skutek uboczny: można zatęsknić za wakacjami. 

Hej-ho, jak fajnie jest być Flawią

$
0
0


Alan Bradley, Badyl na katowski wór, tłum. Jędrzej Polak, Vesper 2010.
Alan Bradley, Ucho od śledzia w śmietanie, tłum. Jędrzej Polak, Vesper 2011.
Alan Bradley, Tych cieni oczy znieść nie mogą, tłum. Jędrzej Polak, Vesper 2012.

Od lipca szukam efektownego (złośliwi powiedzieliby, że efekciarskiego) zdania, którym mógłbym zacząć tekst o drugim tomie przygód Flawii de Luce. W nadziei na inspirację rzuciłem się do czytania tomu trzeciego, a potem czwartego, których wcale nie miałem w planach i które chciałem sobie zaoszczędzić na później. I nic z tego. Pominę więc wstępne ozdobniki i przejdę do rzeczy.

Jest powszechnie wiadome od czasów Agaty Christie, że angielska prowincja to szalenie kryminogenne miejsce i w przeciętnej wiosce liczącej kilkaset dusz trup ściele się gęściej niż w Chicago czasów prohibicji. W szybkim tempie tym wioseczkom i miasteczkom o morderczej atmosferze zaczyna dorównywać prowincja skandynawska, która jednak ma zdecydowanie mniej wdzięku (chyba że czytamy „Dzieci z Bullerbyn”, a nie Mankella) i której nie zamieszkują istoty tak urocze jak najmłodsza panna de Luce, osóbka zaskakująco opanowana, o niezwykle wysokim mniemaniu o sobie i zadziwiającej wiedzy chemicznej (specjalność: trucizny). Nic dziwnego, że sama Flawia uważa, że fajnie jest być Flawią de Luce. Hej-ho.

Jako samozwańczy geniusz („najwnikliwsza umysłowość na tej wyspie” –   skromność nie należy do zalet Flawii) dziewczynka uważa, że sama potrafi wyświetlić każdą zbrodnię popełnioną w okolicy, a przyznać trzeba, że okazji do zbierania doświadczeń ma aż nadto. A to ginie właściciel teatrzyku kukiełkowego (na oczach licznie zgromadzonej widowni), a to pojawiają się poszlaki wskazujące, że samobójstwo małego chłopca niekoniecznie było tym, czym się wydawało, a to ktoś dusi gwiazdę filmową. „Badyl” i „Cienie” to klasyczne kryminały w stylu Agathy Christie: mnóstwo podejrzanych, efektowna zbrodnia i pojedynek intelektów: Flawia kontra zbrodniarz i, oczywiście, Flawia kontra inspektor Hewitt. „Ucho” natomiast utrzymane jest w konwencji bardziej mrocznej, nawet dosłownie, bo spora część akcji rozgrywa się o zmroku i ciemnych lochach. Intryga kryminalna w żadnym z tomów nie zachwyca, szczególnie „Ucho” wydaje się być mocno pod tym względem niedopracowane, ale czy kolejne tomy Bradleya czytam dla wyrafinowanych zbrodni i pasjonujących śledztw?

Otóż nie. Czytam dla samej Flawii, która z tomu na tom wydaje mi się coraz ciekawsza, chociaż momentami dziwnie niespójna – jakby autor przypisywał jej jakąś cechę charakteru czy uczucie dla doraźnych potrzeb fabuły. Mocno mnie dziwi to, że panienka bez drgnienia powieki dokonująca oględzin zwłok i idąca w zaparte podczas rozmaitych przesłuchań, daje się zastraszać i poniżać siostrom (a na dodatek wierzy w Świętego Mikołaja). Co prawda Fela i Dafi grają na uczuciach Flawii w sposób wyjątkowo perfidny, ale odczuwam to jako pewien zgrzyt. Tyle dobrego, że bystra chemiczka zwykle bierze odwet na wrednych siostrach.

Sytuacja rodzinna de Luce’ów wciąż jest niewyjaśniona. Miałem nadzieję, że w każdym tomie dostanę jakiś nowy kawałek układanki, żeby rozjaśnić dziwne traktowanie Flawii przez siostry, ale zaczynam przypuszczać, że Bradley po prostu zwali nam na głowę wyjaśnienie w ostatniej scenie ostatniego tomu. Szkoda. Autor mógłby się wiele nauczyć od J.K. Rowling, która doskonale odsłaniała kolejne elementy dziejów Harry'ego Pottera i jego rodziców, sprytnie myląc też tropy i zastawiając pułapki na czytelnika. Trochę lepiej jest z postacią Doggera, służącego pana de Luce: przynajmniej w jego wypadku można się tego i owego domyślać. Nader jasno przedstawia się za to stan majątkowy bohaterów: w kasie widać dno, z domu znikają srebra, z kolekcji pułkownika kolejne znaczki, aż wreszcie Buckshaw nawiedza dopust boży w postaci ekipy filmowców, którzy robią potężne zamieszanie, ale za to pozwolą zapłacić rachunki.

Inną zaletą cyklu jest galeria postaci drugoplanowych (z moją ulubioną panią Mullet) oraz doskonałe sportretowanie wiejskiej społeczności (najlepsze w „Badylu”). Poza tym, rzecz jasna, udanie odtworzony klimat pierwszego dziesięciolecia po wojnie, z niedogodnościami, które na tle naszych rodzimych problemów z tej samej epoki, wydają się rozkosznie błahe.

Do tego dorzucę sarkastyczne poczucie humoru; zaśmiewałem się co chwila, czytając „Badyl”, a pierwszą połowę „Cieni” przechichotałem w całości, wywołując dziwne komentarze domowników. Ale jak się nie śmiać przy opisie pogrzebu głównej bohaterki, przy zamianie galerii obrazów w lodowisko albo przy pomyśle pułapki na Świętego Mikołaja? Styl, w jakim Flawia opowiada swoje dzieje, jest zaskakującą mieszaniną wyrażeń potocznych i górnolotnych, ze sporym dodatkiem fachowych terminów chemicznych i archaizmów. Tłumacz dobrze sobie z tym poradził, choć od czasu do czasu coś zazgrzytało, szczególnie w „Uchu”. Na plus natomiast Jędrzejowi Polakowi zaliczam ryzykowny, ale nad wyraz udany, moim zdaniem, zabieg wrzucenia do tekstu poloników. Oto w „Uchu” emerytowany profesor łaciny cytuje Flawii w rozmowie ni mniej, ni więcej tylko fraszkę Kochanowskiego – w oryginale mamy jakiś dawny wiersz o podobnej tematyce. Jeszcze ciekawiej jest parę stron wcześniej, gdy Flawia musi wyjaśnić swoją obecność w miejscu, którym jej być nie powinno. Wyłażąc z pieca, tłumaczy się, że ma zamiar napisać nowelę. O dziewczynce imieniem Rose, która zaniemogła i została na trzy zdrowaśki wsadzona do chlebowego pieca... Musiałem się uszczypnąć, żeby uwierzyć w to, co czytam. Do teraz się zastanawiam, czy „raz dokoła, raz dokoła” na początku „Cieni” to przypadek, czy kolejna gierka tłumacza.

I tak to, z powodu braku efektownego (albo efekciarskiego) pierwszego zdania do przedstawienia drugiego tomu pozbawiłem się zapasów powieści Alana Bradleya i tym niecierpliwiej będę wyglądał kolejnej części. „Speaking from Among the Bones” jest co prawda w sprzedaży od stycznia, ale polskiego przekładu wciąż jeszcze nie ma nawet w zapowiedziach, a ponoć już na początku przyszłego roku ukaże się „The Dead in Their Vaulted Arches”. Jak widać, przynajmniej w kwestii tytułów autora nie zawodzi wyobraźnia. Oby zawartość była równie efektowna.  

„Ślepa na serce”

$
0
0


Julia Franck, Południca, tłum. Krzysztof Jachimczak, W.A.B. 2010.

Zmęczyła mnie ta książka. Nie dlatego, że jest zła czy nudna (chociaż znalazłoby się parę mielizn), ale z powodu swojej atmosfery: dusznej, czasami wręcz klaustrofobicznej i niewesołej wymowy. Takie właśnie – duszne i niewesołe – jest życie głównej bohaterki, Heleny. Cieniem na jej dzieciństwie położyła się choroba psychiczna matki, która swej młodszej córki nie akceptowała i wielokrotnie dawała wyraz swej niechęci do niej, oraz spowodowana wojną nieobecność ojca, a później jego choroba. Jedynym oparciem dla Heleny pozostawała siostra, Marta. Razem znosiły humory, wybuchy i ekscesy matki, razem później opiekowały się ojcem. Na Helenę spadł ciężar prowadzenia rodzinnej drukarni. Wszystko to w niechętnej atmosferze małego Budziszyna, którego społeczność nie akceptowała matki dziewcząt, Żydówki. Próbą wyrwania się z tego zatęchłego światka jest wyjazd dziewcząt do Berlina. Starsza z sióstr zachłystuje się światową, dekadencką atmosferą stolicy: związuje się z lekarką, bywa w lokalach, bawi się, ale ulega też narkotykom. Dużo młodsza Helena czuje się obco w tym otoczeniu, próbuje się uczyć, pracuje. W końcu zakochuje się w filozofie Carlu i wreszcie zaznaje prawdziwej miłości. Szczęśliwe zakończenie nie jest jednak przewidziane.

Opowieść Julii Franck jest nierówna. Część budziszyńska snuje się niespiesznie w rytmie typowym dla małych miast. Autorka kreśli portret zimnej, nieczułej matki dziewcząt, niezdolnej do miłości – „ślepej na serce”, zaborczej, zawziętej, popadającej w coraz głębszy obłęd, i wizerunki sióstr, które są dla siebie oparciem i jedynym, pod nieobecność ojca, źródłem czułości i miłości. To chyba najciekawsze fragmenty książki, choć mogą się wydawać mało efektowne. Narracja o okresie berlińskim jest dynamiczniejsza, bardziej nerwowa, migawkowa, jakby chciała oddać niespokojnego ducha wielkiej stolicy przełomu lat dwudziestych i trzydziestych: dekadencja powoli ustępuje miejsca rodzącemu się nazizmowi, w tle mamy też kryzys gospodarczy i próby jego przezwyciężania przez nazistów, antysemityzm, swobodę seksualną i dyskusje filozoficzne. Część trzecia, opowiadająca o okresie małżeńskim Heleny, rozgrywa się w Szczecinie, ale poza garścią nazw niewiele się o tym miejscu dowiadujemy, najważniejsze stają się relacje Heleny z mężem i synem. W małżeństwie Helena zmienia się w automat do prac domowych i zaspokajania potrzeb męża – związek zaskakująco przypomina schematy z powieści o maltretowanych żonach, a wizerunek inżyniera Wilhelma wydaje się dziwnie niespójny, jego przemiana od zakochanego, który fałszuje dokumenty narzeczonej, by ukryć jej żydowskie pochodzenie, do tępego męża tyrana i antysemity jest nagła i raczej słabo umotywowana. Być może to celowe, żeby pokazać, jak mało Helena wiedziała o Wilhelmie przed ślubem i jak właściwie obojętne jej było za kogo wychodzi, jednak nieco mnie to raziło. Helena jako matka traktuje syna dość oschle, odpycha spragnione czułości dziecko, jakby naśladując własną matkę, tak samo ślepnąc na serce. Potrafi zatracić się jedynie w pracy w szpitalu, w opiece nad chorymi. Poza tym wydaje się zobojętniała na wszystko, na odejście męża, na wojenne trudności, nawet na to, że w czasie walk o Szczecin jej syn pozostaje bez opieki, gdy ona haruje w szpitalu.


Gdybym miał jednym słowem lub zdaniem określić, o czym właściwie jest ta książka, musiałbym powiedzieć, że nie wiem. Na początku wydawało się, że może to być rzecz o dorastaniu w cieniu zimnej matki, które rzutuje na całe życie Heleny. Potem historia skręciła w stronę poszukiwania własnego miejsca i dojrzewania do miłości, przełamywania oporu wobec prawdziwego uczucia w świecie swobody seksualnej, by wreszcie zmienić się w dzieje małżeńskiego dramatu i obraz relacji matka–syn, Mógłbym też pewnie wskazać na próby określenia własnej tożsamości: żydowskie pochodzenie matki stopniowo zaczyna coraz bardziej rzutować na życie jej córek, aż doprowadzi do wyparcia się korzeni, lecz mimo to nie przestanie niepokoić. Ta obfitość tropów pozostawia sporo niedopowiedzeń, pobudza do myślenia i szukania własnych interpretacji, ale może też budzić znużenie tym nadmiarem. 

Skarbiec wiedzy dziwnej, cz. 4: O pieniądzu papierowym

$
0
0

Mamy koniec miesiąca, czas wypłat. Co prawda rzadko już odbieramy pensję w postaci szeleszczących banknotów, ale warto poczytać o najstarszych pieniądzach papierowych. Ich historia zaczęła się w Chinach w VII wieku. W swym „Opisaniu świata” Marco Polo dokładnie opowiada, jak chiński wynalazek zaadaptował do swoich potrzeb wielki chan Kubiłaj (zm. 1294).
Trzeba nam wiedzieć, że w owym mieście Kambałuk znajduje się mennica Wielkiego Chana; jest ona urządzona w ten sposób, że można by powiedzieć, iż jest on znakomitym alchemistą, co wam zaraz wykażę. Wiedzcie, każe on  robić pieniądze w następujący sposób. Poleca brać korę drzew — a zwłaszcza z drzew morwy, której liśćmi żywią się gąsienice wytwarzające jedwab — ściągać delikatny miąższ znajdujący się między korą a drewnem, ten nasyciwszy klejem, rozgniatać i wałkować, aż powstaną arkusze podobne do papieru, ale całkiem czarne. I te arkusze kraje rozmaicie na większe i mniejsze kawałki, kwadratowe lub prostokątne, raczej dłuższe niż szersze. Najmniejszy pieniądz wart jest połowę denara, inny mały denar, jeszcze inny pół grosza srebrnego, inny grosz srebrny, równy wartości wenecjańskiego grosza srebrnego, inny dwa grosze, inny pięć groszy, inny dziesięć groszy, znowu inny jest wartości bizanta lub trzech bizantów aż do dziesięciu bizantów. I wszystkie te pieniądze papierowe pieczętowane są pieczęcią Wielkiego Chana. I wszystkie te papierowe pieniądze robione są z taką powagą i namaszczeniem, jakby to było złoto lub srebro czyste, gdyż na każdym z nich kilku urzędników do tego wyznaczonych podpisuje swe nazwisko i wytłacza swą pieczęć, i gdy to przez wszystkich wykonane zostanie, najwyższy mincarz, ustanowiony przez cesarza, zanurza swoją pieczęć w cynobrze i pieczętuje nią pieniądz, tak że kształt pieczęci odbija się na nim cynobrową czerwienią; taka moneta ma pełną wartość. Każde zaś fałszerstwo karane jest śmiercią. Monetę ową wypuszcza Chan w tak wielkiej ilości, że mógłby za nią wykupić wszystkie skarbce świata. Gdy te papierowe pieniądze zrobione są w wyżej podany sposób, używa ich do wszystkich wypłat i rozpowszechnia je we wszystkich prowincjach i królestwach, i ziemiach, nad którymi ma zwierzchnictwo. I nikt nie śmie ich odrzucić z obawy, by życia nie stradać. Lecz zapewniam was, że wszyscy jego poddani i ludy wszystkie podwładne chętnie przyjmują te papierowe pieniądze, gdyż mogą nimi płacić wszelkie towary i perły, i kamienie drogie, gdziekolwiek by byli. Mogą za nie kupić wszystko i płacić tymi pieniędzmi, jak mówiłem. I ręczę wam, że pieniądz papierowy wartości dziesięciu bizantów nie waży ani jednego. [...]
Płyta drukarska oraz odbitka pieniądza bao chao Kubiłaja z 1287 roku (źródło).

I jeszcze coś powiedzieć trzeba. Gdy ktoś ma pieniądze podarte i zużyte, zanosi je do mennicy i tam wymieniają mu na nowe i świeże tak rzetelnie, że płaci za to jedynie trzy procent. I jeszcze wam o jednej ważnej rzeczy muszę wspomnieć w tej księdze. Gdy ktoś chce zakupić złoto lub srebro na statki, pasy lub inne wyroby, udaje się do mennicy cesarskiej, zanosi tam papierowe pieniądze i za nie kupuje tam złoto i srebro. Całe wojsko cesarskie otrzymuje żołd w papierowej monecie. Oto podałem wam sposoby i przyczynę, dla których Wielki Chan może mieć i posiada więcej bogactw niż ktokolwiek na świecie. I jeszcze coś ważniejszego wam powiem: że wszyscy królowie świata razem wzięci nie mają takich bogactw jak on sam jeden. Opowiedziałem i opisałem, jak Wielki Chan każe wyrabiać papierową monetę. [...]


Marco Polo, Opisanie świata, tłum. Anna Ludwika Czerny, Państwowy Instytut Wydawniczy 1975, s. 186–188.

„Wam wszystkim będą smakowały”

$
0
0



Wojciech Herbaczyński, W dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich, Państwowy Instytut Wydawniczy 1983.

Pamiętam swoją pierwszą wizytę w kawiarni. Właśnie skończyłem chlubnie pierwszą klasę i poszliśmy z rodzicami do „Filipinki” niedaleko mojej praskiej szkoły, przy placu (jeszcze wówczas) Juliana Leńskiego. Pojęcia nie mam, co zamówiliśmy: czy lody, czy ciastka, ale wciąż widzę wyblakłe pluszowe wnętrza w kolorze bordo i pomalowane farbą olejną na biało metalowe krzesełka na betonowym tarasie przylegającym do chodnika. Jakże odległy był ten socjalistyczny lokal od wspaniałych cukierni opisywanych przez Wojciecha Herbaczyńskiego.

Pierwsza kawiarnia pojawiła się w Warszawie w 1724 roku, a już sześćdziesiąt lat później kawiarni i cukierni było około dwudziestu. Daleko im jeszcze było do elegancji późniejszych lokali, co miało ponoć związek z tym, że nie bywały w nich kobiety. Mężczyznom najwyraźniej wszystko jedno było, czy jedzą przy stoliku nakrytym ceratą, czy krochmalonym obrusem. Dopiero pod koniec XIX wieku warszawianki przekroczyły progi kawiarni i cukierni, a ich właściciele od razu dostosowali się do potrzeb nowej klienteli: pojawiły się lustra, wykwintne nakrycia stołowe, wyściełane foteliki i wazoniki z kwiatami.

Rozkwitały najbardziej znane kawiarnie: Lourse’a, Semadeniego, Bliklego, Lardellego, ale i dziesiątki mniejszych – kolejne rozdział opowiadają o historii rodzin cukierników, rozwoju lokali, ich bywalcach i atmosferze. Niestety, jak smutny refren w opowieściach o kolejnych cukierniach i kawiarniach pojawiają się słowa: „I tak to zbliżał się rok 1944, Powstanie Warszawskie i koniec kawiarni”.

Oczywiście, mowa jest też o tym, co przyciągało do klientów: o niezrównanych wypiekach. Dowiadujemy się, na przykład, że „do specjalności Lourse’a należały ciastka półfrancuskie [...], obwarzanki-ósemki, rogaliki z masą migdałową, napoleonki z francuskiego ciasta z grylażem lub wiśniową konfiturą, niezrównane jako dodatek do białej kawy drożdżowe briosze [...]”. Do tego „sękacze, udekorowane ażurowymi elewacjami lub piramidkami [...]. Smakosze wspominają też prawie ze łzą w oku bombę hrabską – kulę waniliowych lodów powleczonych mrożonym kremem i czekoladą”. Reszty opisu oszczędzę, w każdym razie książka Herbaczyńskiego szalenie pobudza apetyt, bo autor o wypiekach i słodyczach pisze z prawdziwym znawstwem i zamiłowaniem, jako cukiernik z zawodu i gawędziarz z usposobienia.
 
Bogaty wybór drobnych ciasteczek.
Oczywiście, te cztery wymienione wyżej cukiernie i kawiarnie nie były jedynymi. „Słodkich lokali” w Warszawie było mnóstwo; każda miała swoją specjalność, gdyż bez tego nie dało się przyciągnąć wybrednych warszawiaków. „Ziemiańska” słynęła ze swych tortów – a wyrabiano ich tam („z prawdziwym nabożeństwem”) aż dziesięć rodzajów! „Na tort »Marcello«, z bitą śmietaną, wypiekano najpierw trzy delikatne blaciki, których fundament stanowiły żółtka utarte z cukrem bez mąki i dodatkiem kakao – do smaku. Ostudzone, przekładano równie delikatnym kremem z ubitej słodkiej śmietanki. Prowansalski – z czterech blacików migdałowo-bezowych, przekładano kremem russell, o wykwintnym smaku i kolorze, jaki nadawały mu zmielone, po zrumienieniu, migdały”. Był jeszcze tort hiszpański, „Stefania”, ananasowy, poziomkowy, „Duchesse”, czekoladowy, orzechowy, kawowy... Do wypieków popijano kawę: czarną i białą, mazagrany, lemoniady, wodę sodową.

Wiele miejsca poświęcił też Herbaczyński tradycjom cukierniczego rzemiosła: trybowi poznawania fachu, systemowi cechowemu, szkolnictwu, wprowadzaniu innowacji zarówno w asortymencie wyrobów (wyjazdy zagraniczne na naukę, przywożenie cudzoziemskich nowinek), jak i metod pracy (przywołuje opór przeciwko mechanizacji w pracowniach cukierniczych) oraz etyce zawodowej (powstało nawet „Dziesięcioro przykazań dla cukierników”, regulujących postępowanie „subiektów”, czyli czeladników), a nawet reklamom. Prawdziwe warszawskie kawiarnie skończyły się jednak, zdaniem Herbaczyńskiego, wraz z ich upaństwowieniem, a jedynie prywatne cukiernie przechowywały jeszcze, choć w coraz słabszym stopniu, dawne tradycje.

Na zakończenie jeszcze dorzucę cytat o słynnych warszawskich pączkach, serwowanych już podczas obiadów czwartkowych u króla Stasia:
[...] co cukiernia, to w wystawowych oknach, na ogromnych półmiskach i paterach, wznosiły się piramidy pączków i pączeczków – bo różnej bywały wielkości – woniejących wanilią i skórką pomarańczową, a nadziewanych różnymi sposobami, to po sułtańsku – daktylami, rodzynkami i migdałami, to po krajowemu – konfiturami z jabłek, malin, wiśni i najwytworniej – z płatków róży. Doprawdy, nie było przesady w dawnej wierszowanej reklamie, która po opisaniu pączkowych zalet głosiła: „Zaręczam, że Wam wszystkim będą smakowały”.



Viewing all 133 articles
Browse latest View live