Quantcast
Channel: Beznadziejnie zacofany w lekturze
Viewing all 133 articles
Browse latest View live

„...książki szczególnie wartościowe i popularne; zabawne i poważne...”

$
0
0
Ta książka przeznaczona jest dla Ciebie, młody Czytelniku. Mamy nadzieję, że sięgniesz do kolejnych tomów tej serii – rozpoznasz ją łatwo po jednolitej szacie graficznej. Wybierać będziemy do tej serii książki szczególnie wartościowe i popularne; zabawne i poważne; takie, które się czyta „jednym tchem” i takie, które czytamy powoli, smakując ich urodę. Słowem, będą to książki bardzo różne, lecz łączy je jedno: zostały napisane w Ludowej Polsce.
Takie słowa witały wszystkich czytelników jednej z moich ulubionych serii wydawniczych. Żyłem w przekonaniu, że nie miała ona nigdy oficjalnej nazwy, ale ostatnio doczytałem się, że była to „Biblioteka Młodych”

Jak zwał, tak zwał, grunt, że faktycznie włączane do niej książki bawiły, pokazywały i tłumaczyły świat, przedstawiały problemy okresu dojrzewania i uczyły, jak sobie z nimi radzić. Wakacyjne przygody, szkolne życie, problemy rówieśników i pierwsze miłości – to wszystko można było znaleźć w książkach „napisanych w Ludowej Polsce”. Bo w latach 1945–1989 powstawało wiele znakomitych powieści dla młodych czytelników. Ich autorzy mieli pomysły, świetnie pisali, mieli zmysł obserwacji i znajomość psychologii. Oczywiście czasem nie uniknęli konieczności złożenia ofiary obowiązującej linii politycznej, ale rzadko w formie nachalnej propagandy ustroju. Pewnie i takie utwory powstawały, ale szybko spadały w czytelniczy niebyt, jeśli nie miały żadnych „wartości dodanych” albo nie trafiły na listę lektur szkolnych. Z okresu socrealizmu przetrwała tylko „Księga urwisów” Edmunda Niziurskiego, która zawsze była dla mnie raczej księgą przygód niż sposobem agitowania za wprowadzaniem spółdzielni produkcyjnych, a dziś jest znakomitym świadectwem lat pięćdziesiątych. Natomiast obowiązkowo omawiane w szóstej klasie podstawówki „Ślady rysich pazurów” Wandy Żółkiewskiej to przykład wtłoczenia w powieść młodzieżową jedynej słusznej wersji wydarzeń historycznych. O ile jednak pamiętam, to na przykład moja nauczycielka polskiego kontekst historyczny pominęła, skupiając się wyłącznie na ćwiczeniu z nami umiejętności pisania opowiadań i charakterystyki głównego bohatera. Bardzo często natomiast udawało się autorom subtelnie napomknąć o prawdziwych problemach trapiących społeczeństwo – ile pamiętacie powieści, w których ważną rolę odgrywają kwestie mieszkaniowe? Przypomnijcie sobie choćby „Ucho od śledzia” Hanny Ożogowskiej o życiu lokatorów jednego mieszkania w zrujnowanej kamienicy. Pierwsze tomy „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz pełne są małych realiów: kolejek, kartek na cukier i mięso, potraw przygotowywanych niemal z niczego, nie wspominając już o przejmującym, chociaż złożonym niemal wyłącznie z drobnych wzmianek i aluzji, obrazie stanu wojennego w „Opium w rosole”.



Czytaliśmy te powieści wiele razy, część z nich wspominamy z sentymentem, do części pewnie wracamy chętnie, inne popadły w zapomnienie. Niemal symbolami literackimi epoki PRL stały się cykle przygód Pana Samochodzika, Tomka Wilmowskiego czy Jeżycjada. Jeśli szkoła – to „Sposób na Alcybiadesa”, jeśli wakacje – to „Podróż za jeden uśmiech” albo „Czarne Stopy”. Do tego książki o Indianach, wyprawach w kosmos, w przyszłość i przeszłość. Chciałbym Was zaprosić do wspólnego stworzenia listy naszych ulubionych młodzieżowych książek polskich autorów, wydanych w latach 1945–1989. Dat chyba nie muszę wyjaśniać, pojęcie „powieści młodzieżowych” może być nieprecyzyjne i każdy z nas może je nieco inaczej odbierać, ale nie wchodźmy w szczegółowe dywagacje. Co czytaliśmy między (umownie) 11–12 a 18 rokiem życia? Co bawiło nas pod koniec podstawówki, a czyje książki przeżywaliśmy w liceum? Woleliście Siesicką od „Cierpień młodego Wertera”, a podczas omawiania „Nad Niemnem” podczytywaliście pod ławką Ewę Ostrowską?

Przejrzyjcie swoje regały, zeszyty z zapiskami, przetrząśnijcie pamięć i wypiszcie autorów i tytuły maksymalnie 15 książek (powieści, zbiorów opowiadań, antologii) dla młodzieży napisanych przez polskich autorów i po raz pierwszy wydanych w latach 1945–1989 (w przypadku cykli wybierzcie jeden bądź kilka konkretnych tytułów). To niełatwe, bo sam biedzę się nad swoją piętnastką od jakiegoś czasu. Gotowy spis wyślijcie mailem na adres: zacofany.w.lekturze@gmail.com do 14 czerwca. Wyniki zaprezentowałbym 16 czerwca. Będzie mi bardzo miło, jeśli przy najulubieńszej książce dopiszecie choćby pół zdania dlaczego jest ona dla Was taka ważna – ale nie jest to obowiązkowe. Nie ma znaczenia, czy blogujecie, czy nie – ale podpiszcie się, bardzo proszę, choćby inicjałem.



Bardzo jestem ciekaw wyników. Szczególnie cieszę się na myśl o tym, że przypomnimy sobie książki mniej znane, mniej oczywiste, a warte poznania. Może odezwą się czytelnicy, którzy PRL-u nie pamiętają, ale czytają książki z tamtych czasów znalezione w domowej biblioteczce albo podsunięte przez rodziców? Jeszcze raz zapraszam wszystkich do wspólnej zabawy.

A z okazji Dnia Dziecka poczęstujcie się lizakami!



Coś jest nie tak z „Długą Ziemią”...

$
0
0



Terry Pratchett, Stephen Baxter, Długa Ziemia, tłum. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka 2013.

„Długa Ziemia” to powieść o odwiecznym marzeniu ludzkości: świecie bez nędzy i wojen, świecie, gdzie jest dość jedzenia dla wszystkich i gdzie każdy może znaleźć dla siebie miejsce. To również powieść o tym, że zawsze znajdą się tacy, którzy w imię jakiejś chorej ideologii, maskującej najniższe pobudki, zrobią wszystko, by cudze marzenie zniszczyć.

Realizacja tego marzenia zaczęła się od zamieszczonego w internecie planu niewielkiego urządzenia. Prosty układ elektroniczny, trójstopniowy przełącznik i ziemniak jako źródło zasilania. I nagle zaczynają znikać dzieci na całym świecie, przesunięcie przełącznika przenosi je do świata, którego wcześniej nie widziały. Którego nikt nie widział, a nawet nie podejrzewał jego istnienia. Świata oddalonego od naszego, zwanego odtąd Ziemią Podstawową, o grubość myśli. Do nieskończonego szeregu światów, otwierających przez ludzkością nieskończenie wiele nowych możliwości. Do tych wykrocznych światów zaczynają wyruszać koloniści, pchani marzeniem o zbudowaniu nowych, szczęśliwszych społeczności, o odnowieniu ludzkości. 

Bohaterem Dnia Przekroczenia, kiedy po raz pierwszy użyto krokerów – aparacików z kartoflanym napędem, był Joshua Valiente, chłopak, który sprowadził ze światów wykrocznych dziesiątki przerażonych, spanikowanych, zdezorientowanych dzieciaków, nieświadomych skutków użycia krokera. To do niego zwraca się tajemnicza firma z prośbą o pomoc w zbadaniu sekretów Długiej Ziemi. Ma towarzyszyć geniuszowi o imieniu Lobsang w odkrywczej wyprawie nietypowym środkiem lokomocji.

Zaczyna się podróż niczym z Verne’a. Joshua i Lobsang mijają kolejne światy. Jedne tylko migają na monitorach, na innych coś przykuwa uwagę wędrowców. Niby nie dzieje się nic szczególnie dramatycznego, co najwyżej z wody na wykrocznej ziemi wyskoczy krokodyl wielkości sporego budynku. A jednak atmosfera gęstnieje, napięcie rośnie, na Długiej Ziemi coś jest nie tak. 

„Długą Ziemię” świetnie się czytało, a wady zaczęły docierać do mnie dopiero pod koniec, kiedy właściwie straciłem nadzieję na jakieś spektakularne zakończenie. Wyjaśnienie przyczyn niepokoju wyczuwanego na Długiej Ziemi nie jest ani specjalnie zaskakujące, ani przekonujące. Na szczęście autorzy fundują nam drugi finał, lepszy, chociaż też nieco sztuczny. Książka zdecydowanie więcej obiecuje, niż ostatecznie daje. Zapowiada się na wielowątkową opowieść osadzoną w kilku odmiennych światach, ale wprowadzeni bohaterowie poboczni właściwie nie zostają wykorzystani, są tylko statystami, a oglądane przez Joshuę i Lobsanga światy scharakteryzowane są mocno pobieżnie. Niedosyt pozostawiają też rozważania o politycznych, społecznych i ekonomicznych skutkach odkrycia ziem wykrocznych, które właściwie niczemu nie służą - a szkoda. Nie ma tu też właściwie typowego dla Pratchetta humoru, od czasu do czasu pojawia się jego przebłysk, chociaż to akurat mi nie przeszkadzało. Mogło z tego materiału wyjść coś dużo ciekawszego, gdyby duet Pratchett-Baxter zdecydował się, czy skupić się na wyprawie badawczej w stylu Juliusza Verne'a czy raczej na fantastyce socjologicznej.




Radź sobie sam, Sylwku!

$
0
0




Wiktor Zawada, Szukam pana Kalandra, ilustr. Ludwik Paczyński, Wydawnictwo Lubelskie 1971.

Sylwek Mącik: „ani »orzeł« klasowy, ani ostatni »osiołek«. Ot, zwyczajny chłopiec, jakich wielu spotykamy każdego dnia na swojej drodze”. Ten zwyczajny chłopiec, dzięki wstawiennictwu swojego polonisty, dostaje promocję do następnej klasy liceum, po czym konkursowo podpada gronu pedagogicznemu i własnym rodzicom. Krewki ojciec widzieć nie chce jedynaka na oczy, zabiera matkę chłopaka i wyjeżdża na wieś. A ty, Sylwku, radź sobie sam.

W gruncie rzeczy Sylwek to porządny, chociaż chwilami naiwny chłopak, więc postanawia wziąć się w garść i znaleźć jakąś pracę. Po ostrej rywalizacji zdobywa posadę gońca w lokalnym „Gońcu Wieczornym”. Poznaje tajniki pracy redakcji, bierze udział w kilku spektakularnych dziennikarskich wyczynach, które elektryzują miasto, nawet sam zaczyna pisać krótkie notatki. Rzecz jasna, przy okazji wiele razy daje się wkręcić i pada ofiarą licznych psikusów, zwłaszcza w drukarni, którą sobie szczególnie upodobał.

Rywalem Sylwka o pracę był Józek Kurzawa zwany „Kardynałem”, mający już to i owo na sumieniu. Mącik jednak, z delikatną zachętą „czynników oficjalnych” w postaci sierżanta MO, stara się z Józkiem zaprzyjaźnić i pomóc mu wyjść na prostą. Sam, oczywiście, przy tym daje się wykorzystywać i wpada w kłopoty.

Pisząc o „Tajemnicy zielonej pieczęci” Hanny Ożogowskiej, Elenoir  zauważyła, że powieściowy element chuligański nosił się w latach pięćdziesiątych z charakterystycznym bikiniarskim szykiem. Późniejsi literaccy chuligani czerpali z wizerunku gwiazd rock’n’rolla czy polskiego bigbitu. I tak Józek „Kardynał” na wizytę do Hanki, koleżanki Sylwka, stroi się nad wyraz elegancko:
Gdyby nie fioletowa, tak dobrze mi znana twarz, przysiągłbym, że w progu stoi jeden z mistrzów mocnego uderzenia. Słynny Beatles, bądź przynajmniej filar NO TO CO. Pod szyją miał żabocik nieskazitelnej czystości, klatkę opinał serdaczek w haftowane kwiatuszki, okrągłe jak rury spodnie ściśle opinały muskularne nogi, obute w trzewiki z zadartymi nosami i na damskim obcasie. Całość osoby wieńczył fantazyjnie zakręcony lok i bokobrody jak u stangreta hrabiego Potockiego, sięgające w dodatku do dolnej szczęki. Bokobrody musiały być chyba doklejone, bo pamiętam, że na basenie miał co najmniej o połowę skromniejsze. W tej chwili od osoby gościa powiało stuprocentowymadikałonem. 
Bigbitowy styl na rysunku Ludwika Paczyńskiego.

(Oryginalny styl a la NO TO CO wyglądał tak:)


To zresztą tylko jeden z licznych w tej książce smaczków z epoki późnych lat sześćdziesiątych. Poza tym jest mowa o chuligańskich wybrykach, bezwładzie biurokracji, której obojętny jest los pamiątek narodowych, kreatywnej księgowości, bezmyślności handlowców, którzy nie chronią sklepów przed włamaniami, a także – co pozostaje tematem wiecznie żywym – o upadku piłki nożnej. Akcja rozgrywa się w nienazwanym mieście położonym nad Brudnicą. Ponieważ Wiktor Zawada był dziennikarzem lubelskim, można podejrzewać, że właśnie Lublin służył mu jako wzór dla miejsca akcji (dziękuję Lirael za konsultacje topograficzne). „Wąskie ulice mieszczańskich kamienic zdobnych w balaski i kopułki oraz nieliczne skąpe w zieleń placyki otoczyły pierścieniem kolorowe osiedla i nowoczesne, przeszklone fabryki”. Uroczy obrazek, chociaż z innego zdania wynika, że te kolorowe osiedla nie miały, jak to zwykle w tamtych czasach i jeszcze długo po nich, żadnej potrzebnej mieszkańcom infrastruktury, skoro „owo »city« do dziś pozostało jednak centrum handlowo-biurowym i miejscem codziennych pielgrzymek mieszkańców kolorowych osiedli”.

Niezłe tempo i mnóstwo humoru to główne zalety powieści. Znakomicie scharakteryzowani są pracownicy redakcji „Gońca”: cała menażeria dziennikarska i woźny, pan Aleksander. Wiele dowiadujemy się o pracy drukarzy z epoki przedcyfrowej. Trochę słabiej wypadają starania Sylwka o umoralnienie Józka „Kardynała”: przez swe szlachetne działania Mącik wpada w rozmaite tarapaty, a przy okazji czytelnik narażony jest na wysłuchiwanie, wraz z bohaterem, licznych kazań. Pod koniec smrodek dydaktyczny robi się dość gęsty i daje się go wytrzymać tylko dzięki temu, że równoważą go detale pracy w drukarni. Mimo to „Szukam pana Kalandra” ma wciąż wiele uroku, a przy okazji jest też dokumentem czasów Władysława Gomułki, choć to z pewnością nie było zamiarem autora.

***
Jeszcze przez tydzień, do 14 czerwca, można głosować w plebiscycie na najlepszą młodzieżową powieść powstałą w czasach PRL-u. Zgłosiliście do tej pory ponad 200 tytułów, ale mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec. Zapraszam do wspólnego wspominania!




Wyścigi w literaturze (cz. IV): „Pan Boczkowski” Wiecha

$
0
0
Najpopularniejszym typem na warszawskim torze wyścigowym jest niejaki pan Boczkowski. Wszyscy go znają, wszyscy się o niego pytają.
 Czy nie widział pan tu pana Boczkowskiego?
 Pan Boczkowski to panu zaraz załatwi.
 Ten pan Boczkowski to bardzo porządny chłop!
Takie i tym podobne zdania słyszy się stale wśród grającego narodu przy kasach, przy bombie i na paddocku. Dla nie wtajemniczonych w sekrety toru wyścigowego pan Boczkowski jest figurą legendarną i tym ciekawszą, że każdy z graczy inaczej go określa. Według jednych, ma to być szczupły blondyn w meloniku, inni znów twierdzą, że to rudy facet w amerykańskich okularach, według zdania jeszcze innych, pan Boczkowski wygląda na starego wicehrabiego, a co najmniej przypomina kelnera z „Adrii”.
Kto wie, czy by ta drażniąca tajemnica w ogóle została wyjaśniona, gdyby nie skromna sprawa o dwa złote w sądzie grodzkim. Tu się dopiero okazało, że przede wszystkim pan Boczkowski ma zeza, nosi jesionkę w szerokie kraty, jest kruczowłosym brunetem z wąsikiem, a co najciekawsze  nazywa się Moniek Frajkind.
Okoliczności te wyszły na jaw przy okazji rozpatrywania pretensji pana Tomasza Kobziaka o przywłaszczenie dwu złotych w następujących okolicznościach:
 Proszę Wysokiego Sądu, było tak: jeden mój znajomy, którego teściowa zapoznała się w maglu z ciotką chłopaka stajennego Piskorka, powiedział mnie w sekrecie, że w niedziele Jeronia ma murowany wyścig. To, ma się rozumieć, wzięłem cztery złote w kieszeń i poszedłem na wyścigi. Człowiek jestem rodzinny, więc na hazard puszczać się nie mogie, znakiem tego, myślę sobie, trzeba postawić skromnie dwa złote u Boczkowskiego.
 Dobrze, ale co to ma wspólnego ze sprawą? Cóż to za Boczkowski?  przerwał panu Kobziakowi sędzia.
 Właśnie ten pan.
 On się nie nazywa Boczkowski, tylko Frajkind.
 Faktycznie nazywa się Frajkind, ale na wyścigach się zatrudnia jako Boczkowski.
 Nic nie rozumiem.
 Zaraz panu sędziemu wytłomacze. Boczkowski dlatego, że na boczki stawki przyjmuje.
 A więc bokmacher?
 Właśnie, tylko się mówi Boczkowski, ze względu na delikatność wobec policji państwowej. Otóż ja temu panu Boczkowskiemu mówię wyraźnie: „Szanowny panie B, dwójeczka stoi na Jeronii”. I rzeczywiście, Jeronia przychodzi jak chce, a ten pan nie chce mnie wypłacić i mówi, że ja stawiałem na Emocje. Wysoki Sąd zna tego łacha, czy jest możliwość, żeby on wygrał na dwa tysiące czterysta metrów przy mokrem torze? Wykluczone, i ja za stary gracz jestem, żebym taką pomyłkie mógł popełnić, tu jest jawna granda!
 Przede wszystkim ni ma mowy, żebym ja byłbym Boczkowski. Się nie zatrudniam z tem. Po prostu można powiedzieć, zapalony grajek sportowy jestem i lubię wygrać te parę złotych, jak każdy. Pan Kobziak mi prosił, żebyśmy zagrali do spółki Emocje, to wzięłem dwa złote i razem przegrywaliśmy. To co, pójdę bić głową o barierkie, się podrzucę pod tramwaj, tak? Trudno, się stało i proszę uniewynnienie bez zawieszenia kary.
Sąd po rozważeniu tych zeznań doszedł do wniosku, że nie może być mowy o orzeczeniu przestępstwa przywłaszczenia dwu złotych, gdyż za mało zebrano na to dowodów, wobec czego pana Frajkinda uniewinnił.
Wyrok został przyjęty z ulgą przez kilku obecnych na sali „panów Boczkowskich”. 
Hala kasowa pod trybuną główną na warszawskim Służewcu.

Wiech, Śmiech śmiechem, Warszawa 1968.

Nim północ wybije...

$
0
0



Nim północ wybije, przesyłać można głosy w plebiscycie na ulubioną polską powieść młodzieżową wydaną (po raz pierwszy) w latach 1945–1989 (wszystkie szczegóły podałem w poprzednim wpisie). Maile z propozycjami maksymalnie 15 tytułów można przesyłać na adres: zacofany.w.lekturze@gmail.com. Jest już ukształtowana czołówka, w której wszystko jeszcze może się zmienić! Zapraszam do wspominania i głosowania. Wyniki, zgodnie z obietnicą, w niedzielę.


A żeby uprzyjemnić oczekiwanie na rezultaty, mała galeria ilustracji i kilka cytatów z klasyków.
Seweryna Szmaglewska, Czarne Stopy, ilustr. Zbigniew Lengren, Wydawnictwo Śląsk, 1981, s. 35.
— Marek, leć no prędko po zapałki. Przynieś też od razu śle­dzie, ile tylko znajdziesz.
Śle... Przepraszam!, co takiego, druhu drużynowy?
Śledzie, patałachu. Mówię wyraźnie: zapałki i śledzie. Coś takie oczy wybałuszył na mnie?! Ganiaj!
Marek odwrócił się. Wyraz niepewności malował się w jego rysach. Uszedł kilka kroków, obejrzał się, nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Śledzie? Nagle stuknął się w czoło i skoczył szybko. Zniknął w gęstwinie krzaków.
Upłynęły może dwie minuty, a już zaczęto go niecierpliwie nawoływać.
Prędzej, gdzie te śledzie? Poszedłeś po nie do stolarza?
Marek nadbiegł wreszcie potrząsając pudełkiem zapałek.
Druhu drużynowy, melduję: w magazynie żywnościowym śledzi nie ma, są tylko piklingi. Kucharz kazał się dowiedzieć, ile potrzeba...
Wróble, co młóciły pobliski łan żyta, zerwały się nagle podcięte śmiechem całej gromady.
O rany kota! Druhu! Takiego patałacha tośmy jeszcze między sobą nie mieli.
Marek! A może w sklepiku wiejskim dostaniesz? Ganiaj. Zakup całą beczkę... Tylko żeby były dobrze nasolone!!! Chciał umocnić namiot pudełkiem zapałek i wędzonymi piklingami. 
Małgorzata Musierowicz, Kwiat kalafiora, ilustr. Małgorzata Musierowicz, Nasza Księgarnia 1985, s. 5–6.
Suknia była różowa.
Na zgięciach i szwach tkanina migotała delikatnie i złociście. U dołu spódnicy tryskał tęczowymi iskrami ornament ze sztucznych brylanci­ków. Wisiała na sinym manekinie w oknie wystawowym Domu Mody „Telimena” przy ulicy Armii Czerwonej w Poznaniu.
Kreacje tego typu nie podobają się na ogół wyrafinowanym elegantkom. Ale Ida Borejko do takich nie należała. Miała lat czternaście, była chuda, rudowłosa i odziana w za duże palto odziedziczone po starszej siostrze — Gabrieli.
— Chciałabym — powiedziała Idą Borejko gorącym głosem. — Chciałabym być brunetką. — Przykleiła nos do szyby wystawowej Domu Mody „Telimena" i pożerała wzrokiem błyszczące, różowe cudo konfekcyjne. — Gdybym była brunetką — dodała następnie — mogła­bym malować usta na wiśniowo.
A tak to nie możesz wcale — celnie odparła Gabriela, rosła i dorodna siedemnastoletnia sportsmenka o niebywale długich nogach. — Ida, dziecino, idziemy. Jestem głodna jak szakal.

Edmund Niziurski, Sposób na Alcybiadesa, ilustr. Zbigniew Łoskot, Nasza Księgarnia 1971, s. 199–200.
Dla klasy nastały teraz wielkie dni. Rozpoczął się sławny w dziejach naszej budy okres Wielkiego Asocjacyjnego Bluffu. Triumfalne pochody z Alcybiadesem, zwane przemarszami Ósmej Legii, trwały odtąd nieprzerwanie. Utarł się już cały ceremoniał. W poniedziałki, środy i piątki, w dni lekcji historii, spotykaliśmy się z Alcybiadesem jeszcze na drodze do szkoły i odprowadzaliśmy go zwartą gromadą aż do drzwi pokoju nauczycielskiego, przygotowując grunt do kolejnego Dryfu. Następnie pojawialiśmy się znowu na pauzie przed lekcją historii. Zabieraliśmy mapy, plansze, aparat projekcyjny i kasety z filmami i maszerowaliśmy z Alcybiadesem do klasy. Pochody te budziły sensację w szkole, gdyż żadnego z profesorów tak tnie odprowadzano. Z chwilą gdy Alcybiades przekraczał próg klasy, popadał od razu w błogie oszołomienie wynikające z działania Haszyszu ciszy. Zanim odurzenie mijało, przystępowali do działania Stoicy. Stoikami Alcybiades nazywał żartobliwie uczniów, którzy wstawali do odpowiedzi. [...] Prócz wyuczenia się bieżącej lekcji, do ich obowiązków należało przygotowanie tematu i materiałów do Dryfu.
Adam Bahdaj, Do przerwy 0:1, ilustr. Stanisław Rozwadowski, Nasza Księgarnia 1970, s. 247–248.

Piłkę wybijał Perełka. Na środku boiska złapał ją Krzyś Słonecki. Prowadził ją spokojnie. Potem podał do Pająka. Ten popisał się dwiema pięknymi „główkami”, a gdy minął pomocnika, przedłużył podanie do Ignasia. Ignaś wyprysnął do przodu i w pełnym biegu oddał piłkę Maniusiowi.
— Strzelaj! — ryknęły zielone trybuny.
Paragon był już tak zmęczony, że słaniał się na nogach. W oczach miał mgłę. Zdawało mu się, że wszystko tonie w kleistej, ciężkiej mazi. Czuł ból przy każdym ruchu. Ale gdy zobaczył przed sobą piłkę, zerwał się wkładając ostatki sił. Ktoś biegł obok niego, dysząc ciężko. Jakaś zielona koszulka chciała mu zagrodzić drogę... Dojrzał przed sobą zamazany prostokąt bramki... Minął przeciwnika i posłał piłkę do bramki... W tej samej chwili ktoś podciął mu nogi. Chłopiec upadł, przekoziołkował i zatrzymał się na samej linii bramkowej.
W uszach szumiał mu potężny wrzask trybun, w oczach migotały czarne i czerwone krążki. Widział leżącego bramkarza i żółtą kulę piłki tkwiącą w rogu bramki.
„Jest” — pomyślał.
— Jest! Jest! — usłyszał triumfalne okrzyki kolegów.
Z trudem podźwignął się z ziemi. Stał oszołomiony nagłym szczęściem. Zielona murawa boiska, błękitne płaty nieba, barwny tłum, czarne koszulki graczy, wszystko wirowało mu przed oczami, jakby stał w parnym środku olbrzymiej karuzeli.
Ignaś i Mandżaro rzucili mu się na szyję.
— Świetnie, Paragon! Brawo, Paragon!





Rozstrzygnięcie plebiscytu na ulubioną polską powieść dla młodzieży

$
0
0

Kiedy zaproponowałem Wam wspólne wybranie ulubionych polskich powieści młodzieżowych napisanych w latach 1945–1989, nie spodziewałem się, że zabawa aż tak się rozkręci! Swoje propozycje przysłały 52 osoby (plus niżej podpisany; niestety,  zaledwie 15 procent uczestników to panowie), które łącznie wymieniły 282 tytuły (a właściwie trochę więcej, ale część odpadła z powodów formalnych, gdyż nie spełniały warunków plebiscytu). Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli podzielić się ze mną swoimi propozycjami i wspomnieniami związanymi z lekturami z młodości. Powstało nawet kilka wpisów blogowych: zachęcam do poznania wspomnień Grendelli, Agnieszki i Aine – jeśli kogoś pominąłem, proszę o uzupełnienie.

Wszystkie zgłoszone propozycje zamieściłem w specjalnej plebiscytowej zakładce– są wśród nich książki, o których nawet nie słyszałem wcześniej, ale już wiem, że co najmniej kilka na pewno przeczytam.

Żeby nie przedłużać, przechodzę do sedna, czyli prezentacji wyników. Najpierw zaplecze czołówki:


Miejsce 40, ogromnie pojemne:
  • Broszkiewicz J., Ci z Dziesiątego Tysiąca 
  • Fiedler A., Mały Bizon
  • Kann M., Dziewięć bied i jedno szczęście
  • Kruger M., Karolcia
  • Minkowski A., Gruby
  • Nienacki Z., Wyspa złoczyńców
  • Ożogowska H., Za minutę pierwsza miłość
  • Perepeczko A., Dzika Mrówka i tam-tamy
  • Przymanowski J., Czterej pancerni i pies
  • Rolleczek N., Kochana rodzinka i ja
  • Rolleczek N., Kuba znad Morza Emskiego
  • Snopkiewicz H., Tabliczka marzenia
  • Szczygieł J., Tarnina

Miejsca 36–39 zajęły:
  • Bahdaj A., Podróż za jeden uśmiech
  • Chmielewska J., Skarby
  • Musierowicz M., Małomówny i rodzina
  • Szklarski A., Tomek na Czarnym Lądzie

Miejsca 30–35:
  • Bahdaj A., Kapelusz za 100 tysięcy
  • Chmielewska J., Zwyczajne życie
  • Niziurski E., Awantura w Niekłaju
  • Niziurski E., Siódme wtajemniczenie
  • Siesicka K., Jezioro osobliwości
  • Zawada W., Kaktusy z Zielonej ulicy

Miejsca 26–29:
  • Chmielewska J., Większy kawałek świata
  • Musierowicz M., Ida sierpniowa
  • Nienacki Z., Pan Samochodzik i zagadki Fromborka
  • Ożogowska H., Ucho od śledzia

Teraz głosy zaczęły się bardziej różnicować. Tak więc:
24–25:
  • Broszkiewicz J., Wielka większa i największa
  • Nienacki Z., Pan Samochodzik i templariusze 

22–23:
  • Broszkiewicz J., Długi deszczowy tydzień
  • Niziurski E., Księga urwisów

17–21:
  • Musierowicz M., Kłamczucha
  • Nowacka E., Małgosia contra Małgosia
  • Ożogowska H., Dziewczyna i chłopak
  • Snopkiewicz H., Słoneczniki
  • Szklarscy K. i A., Złoto Gór Czarnych

10–16:
  • Bahdaj A., Wakacje z duchami
  • Jurgielewiczowa I., Ten obcy
  • Musierowicz M., Opium w rosole
  • Nienacki Z., Księga strachów
  • Nienacki Z., Niesamowity dwór
  • Niziurski E., Niewiarygodne przygody Marka Piegusa 
  • Ożogowska H., Głowa na tranzystorach


Zanim przedstawię pierwszą dziewiątkę, chwila przerwy. Nastąpi klasyfikacja autorów.
Według liczby zgłoszonych książek:

Edmund Niziurski – 13
Adam Bahdaj – 10
Zbigniew Nienacki – 8
Krystyna Siesicka – 8
Alfred Szklarski – 8

Edmund Niziurski

Według liczby zdobytych punktów:


Małgorzata Musierowicz – 61

Edmund Niziurski – 58

Hanna Ożogowska – 52
Zbigniew Nienacki – 47
Adam Bahdaj – 36


Małgorzata Musierowicz

Teraz ścisła czołówka:
Miejsce 8–9:
  • Musierowicz M., Kwiat kalafiora
  • Szmaglewska S., Czarne stopy


Miejsce 5–7:
  • Chmielewska J., Nawiedzony dom
  • Niziurski E., Sposób na Alcybiadesa
  • Szklarski A., Tomek w krainie kangurów 

 
Miejsce 4:
  • Krystyna Siesicka, Zapałka na zakręcie
Grono wielbicielek autorki jest ogromne i wiele jej książek wymieniono w propozycjach, ale to „Zapałka” przez wiele dni prowadziła w plebiscycie. Historia miłości Mady i Marcina musi mieć w sobie coś fascynującego, skoro czytana jest od prawie pół wieku.

Miejsce 3:
  • Maria Kruger, Godzina pąsowej róży

Czyli współczesna (hm, dziś już mało współczesna, pierwsze wydanie 1960) nastolatka przeniesiona w czasie: zderzenie spódniczek mini z gorsetami i młodzieżowego luzu z towarzyską etykietą. Znakomita adaptacja filmowa z Elżbietą Czyżewską i Lucyną Winnicką.



Miejsce 2:
  • Małgorzata Musierowicz, Szósta klepka

Pierwsza powieść z cyklu rozgrywającego się na poznańskich Jeżycach. Perypetie uczuciowe, szkolne, domowe, przesympatyczni bohaterowie, mnóstwo humoru i realia lat siedemdziesiątych. O tym, jak powstawała „Szósta klepka” można poczytać tutaj




Miejsce 1:
  • Hanna Ożogowska, Tajemnica zielonej pieczęci

Z fenomenem „Tajemnicy” zmierzyła się niedawno Elenoir i najwidoczniej jest w tej książce coś, co sprawia, że bardzo wiele osób pamięta ją nawet po latach. Ja nie pamiętam, więc wpisuję sobie tę powieść jako numer jeden na liście powtórek.


Zadowoleni z wyników Waszych faworytów? Zdziwieni rozstrzygnięciami? Odkryliście książki, które Was ominęły? Będziecie wracać do ulubionych i poznawać nowe? A może nie warto czytać na nowo powieści zapamiętanych z młodości, żeby nie psuć sobie wrażeń? 

[edycja godz. 19.48] Ori w swoim komentarzu słusznie zwróciła uwagę, że znajdujące się na pozycji 40 "Orle pióra" K. i A. Szklarskich to część "Złota Gór Czarnych". Po dodaniu punktów obu pozycji "Złoto" przesunęło się w klasyfikacji na pozycję 17-21.

Jak z folderu biura podróży

$
0
0

Adam Bahdaj, Piraci z Wysp Śpiewających, ilustr. Hanna Kohlmann-Maczubska, Nasza Księgarnia 1980.

Gdyby Adam Bahdaj pisał współcześnie i gdyby istniała jeszcze Jugosławia, podejrzewałbym, że jakieś tamtejsze ministerstwo turystyki zaprosiło tego autora na długie wakacje w swoim kraju, dało sute diety i prosiło, by sławił uroki jugosłowiańskich gór i plaż. „Piraci z Wysp Śpiewających” powstali jednak pół wieku temu, kiedy Polakom każdy zagraniczny wojaż jawił się jako niedostępny luksus, mogę więc uwierzyć, że Bahdaj opiewał góry Sinjajevina i adriatyckie wybrzeże z potrzeby ukazania rodakom kawałka szerokiego świata, do którego zapewne miał łatwiejszy dostęp niż jego czytelnicy.

Jugosławia, według Bahdaja, to piękne góry z czystymi jeziorami i balsamicznymi lasami, zabytkowe miasta pełne pamiątek po Rzymianach czy Wenecjanach, ciepłe morze usiane romantycznymi wysepkami, a także życzliwi i gościnni ludzie, którzy na dźwięk polskiej mowy jeszcze szerzej otwierają serca. Szczególnie jeśli spotkają kogoś takiego jak wujaszek Leon.

Wuj Leon bowiem to postać nieprzeciętna, z rudą brodą godną pirata, partyzancką przeszłością, znajomością języków obcych i nieprzepartym urokiem osobistym. Ma też starodawny samochód zwany pieszczotliwie „mamutem” oraz siostrzeńca, którego zabrał na wakacyjną wyprawę do Jugosławii. Po czym niemal zaraz na jej początku lekkomyślnie zgubił wszystkie przydziałowe dewizy w kwocie stu dwudziestu dolarów. W przeciwieństwie swego czternastoletniego towarzysza podróży, Marcina, nie wydawał się tym szczególnie przejęty i zamierzał jechać dalej, żywiąc się tym, co da natura i rozbijając namiot w co urokliwszych miejscach.

I tak bez pieniędzy, ale za to z uśmiechami na twarzach bohaterowie zwiedzali Jugosławię, popadając w rozliczne tarapaty, z których zawsze wychodzili obronną ręką. O fabule trudno mówić, to raczej ciąg epizodów – dramatycznych, jak zagubienie się w jaskini, awanturnicznych – jak wyprawa paczki małolatów motorówką na pełne morze, czy zabawnych – jak oswajanie dzikiego osła. Wszystko, rzecz jasna, przy słonecznej pogodzie i na tle krajobrazów godnych folderu każdego biura podróży. Nasi bohaterowie nie cenili sobie jednak tłocznych kurortów i eleganckich hoteli, drażniła ich ciżba turystów, która wręcz uniemożliwiała spokojne kontemplowania uroków świata. „Wśród ruin kłębiło się mrowie turystów. Ogromnie im się podobały te ruiny, bo cały czas tylko fotografowali. Nic, tylko pstryk, pstryk! Na tym przecież polega nowoczesna turystyka. Jedzie się tysiąc kilometrów po to tylko, żeby zrobić tysiąc i jedno zdjęcie. [...] Potem [turysta] wraca do Paryża, Londynu, Frankfurtu i chwali się, gdzie to on nie był i czego nie widział, a właściwie nic nie widział, bo patrzał na wszystko przez obiektyw swego aparatu”. Aktualne, czyż nie? Tyle że dziś nawet nie trzeba wracać do domu, żeby się pochwalić, wystarczy komórka z dostępem do internetu.

Bahdaj wykazał się godną podziwu powściągliwością – obcą choćby Zbigniewowi Nienackiemu – i nie okrasił książki encyklopedycznymi informacjami o geografii i dziejach miejsc występujących w książce. Dzięki temu bez trudu można uwierzyć, że jej narratorem jest prawdziwy nastolatek.


Z sielankowymi „Piratami” najlepiej zaszyć się w upalne popołudnie w jakimś przyjemnym cieniu i popijając wodę z cytryną, czytać niespiesznie w oczekiwaniu na własne wakacje. Oby równie udane, jak te wujaszka Leona i Marcina.

Panno, madonno, legendo tych lat

$
0
0


Czy pamiętasz, jak z tobą tańczyłem walca,
Panno, madonno, legendo tych lat?
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca,
Świat, co w ramiona mi wpadł?
Wylękniony bluźnierca,
Dotulałem do serca
W utajeniu kwitnące te dwie,
Unoszone gorąco,
Unisono dyszące,
Jak ty cała, w domysłach i mgle.....
I tych dwoje nad dwiema,
Co też są, lecz ich nie ma,
Bo rzęsami zakryte i w dół,
Jakby tam właśnie były
I błękitem pieściły,
Jedno tę, drugie tę, pół na pół.

Joanna Olczak-Ronikier:
Zaczynała się błyskawiczna, zapierająca dech w piersiach kariera piosenkarska Ewy. Ale jeszcze długo pozostała taka, jaka była na początku, kiedy ją poznałam: serdeczna, koleżeńska, przyjazna ludziom, a przede wszystkim wesoła. Ślady radości i czułości w jej głosie można już tylko znaleźć w starych nagraniach, zdarzających się czasem w radio. [...] Miała wtedy tylu przyjaciół, była przez wszystkich uwielbiana i noszona na rękach. Tyle było wspólnych szampańskich bankietów, przygód, wycieczek, bali. [...] Wiedzieliśmy wszyscy, że taki talent zdarza się raz na sto lat. Dlatego otoczona była troską jak nikt inny w kabarecie. Bez skrupułów odbierało się dla niej innym kolegom gotowe piosenki, ja sama, bluźnierczą ręką przerabiałam „Tomaszów” i „Grande Valse Brillante” z wersji męskiej na kobiecą. Później cierpliwie znosiło się jej upory, kaprysy, samowole, nielojalności. I nikt się przecież nie dziwił, kiedy doszła do wniosku, że wyrosła już z Piwnicy i musi się usamodzielnić. Ale dlaczego dziś zerwała ze wszystkimi, którzy tak długo służyli jej sercem, czasem, radą i talentem?

Ale na razie jest ciągle jeszcze rok 1962. Jeszcze nie wiemy, co wydarzy się potem. Jeszcze cieszymy się czasem teraźniejszym. [...]



Zygmunt Konieczny:
„Grande Valse Brillante” napisałem dla Mietka [Święcickiego]. Ewa, za twoim poduszczeniem, zabrała mu to przed Sopotem [1964 rok]. Tyś przerobiła jej słowa, a ja za to stawałem przed sądem koleżeńskim Zaiksu. Z oskarżenia pani Tuwimowej. Inna rzecz, że wystąpiła z tym oskarżeniem dopiero wtedy, kiedy ukazała się płyta, a ona otrzymała tantiemy. Groziła mi surowa kara, ale otrzymałem tylko naganę, bo udowodniłem, że napisałem to dla mężczyzny – miałem na szczęście taśmę magnetofonową z walcem w Mietka wykonaniu. Ale pan przecież wiedział o tym zmienionym tekście. I mimo to akompaniował pan Ewie? – spytał sędzia. Zmusiła mnie. Ona jest bardzo apodyktyczna – broniłem się. I jakoś mi uszło.
 
Ewa Demarczyk i Zygmunt Konieczny.

Lucjan Kydryński:
Kolejny sukces Ewy nadszedł dopiero w Sopocie 1964.

Źródeł tego sukcesu szukać trzeba mniej więcej rok wcześniej. Konieczny, wraz z dwoma filarami „Piwnicy”, konferansjerem Piotrem Skrzyneckim i plastyczką Janiną Garycką, poszli do krakowskiego Teatru Rapsodycznego na spektakl-adaptację Kwiatów polskich. Iwtedy właśnie powstał projekt, aby Konieczny napisał piosenkę do tekstu Tuwima. Napisał dwie: Tomaszów i GrandeValse Brillante. Obie śpiewane były w „Piwnicy”, początkowo jednak przez piosenkarza, ponieważ w Tuwimowskim oryginale są to teksty pomyślane dla mężczyzny. Potem jednak mimo sprzeciwu językowych i literackich purystów dokonano w tekście drobnych retuszów i – piosenki przejęła Ewa Demarczyk. Obie przygotowała na festiwal w Sopocie.
Konieczny, jeśli wierzyć jego wypowiedziom w prasie, liczył raczej na sukces Tomaszowa („mniej pretensjonalny, bardziej prosty, kameralny, sądziłem, że stanie się przebojem...”). Tymczasem komisja festiwalowa odrzuciła Tomaszówna generalnej próbie. Został Grande Valse Brillante i – w interpretacji Ewy Demarczyk – podbił bez reszty festiwalową publiczność!
Zajął w polskiej konkurencji drugie miejsce, pierwszego ustępując TańczącymEurydykom. Czy słusznie? Rzecz wątpliwa. W każdym razie – nazwisko Ewy Demarczyk znów powróciło na szpalty gazet; znowu stwierdzić przyszło, z pewnym niedowierzaniem, że chyba nie istnieje podział na piosenki „ambitne” i „popularne”. To przecież, co działo się w sopockiej Leśnej Operze po wykonaniu Walca, określić można tylko jako jeden wielki zbiorowy szał entuzjazmu. A nikt nikomu nie wmówi, że piosenka jest łatwa...

Julian Tuwim, Kwiaty polskie, Wydawnictwo PTWK 1990.
Joanna Olczak-Ronikier, Piwnica pod Baranami, Tenten 1994, s. 177 (wspomnienie Joanny Olczak-Ronikier), 189 (wspomnienie Zygmunta Koniecznego).
Lucjan Kydryński, Znajomi z estrady, PWM 1966, s. 119.

Pomarańcze pełne półprawd

$
0
0




Jeanette Winterson, Nie tylko pomarańcze..., tłum. Waldemar Łyś, Rebis 1997.
Jeanette Winterson, Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?, tłum. Katarzyna Karłowska, Rebis 2012.

„Nie tylko pomarańcze...” to historia Jeanette, adoptowanej córki gnębionej przez matkę fanatyczkę religijną, odrzucanej przez rówieśników i nauczycieli i wreszcie odrzuconej też przez rodziców i kongregację, do której należała, po ujawnieniu homoseksualnych skłonności dziewczyny. Opowieść czarno-biała, w której motywy postępowania bohaterów nie są dogłębnie przedstawiane: matka jest potworem, córka uciśnioną i indoktrynowaną religijnie niewinnością, która ucieczki od rzeczywistości szuka w swojej wyobraźni. Jedyną ludzką osobą w otoczeniu Jeanette jest Elsie, która potrafi dać jej nieco ciepła i zainteresowania, nie potępia też jej za związek z inną dziewczyną. Są w tej powieści sceny niczym żywcem wyjęte z horrorów, jak zbiorowe egzorcyzmy – nie mogłem się więc opędzić od porównań z „Carrie” Stephena Kinga. Aż dziw, że na końcu nie nastąpiła apokalipsa. Ta czerń i biel, brak jakichkolwiek niuansów nie nastroił mnie najlepiej, nie współczułem Jeanette, nie umiałem potępić jej matki i otoczenia, a równocześnie czułem, że jeśli ta historia ma być oparta na biografii autorki, to musi się w niej kryć coś jeszcze.

Potwierdziła to autobiografia Winterson, która jest jednym wielkim przypisem – a może posłowiem – do jej debiutanckich „Pomarańczy”, pełnych półprawd i dodatków, które miały samej Jeanette ułatwić spojrzenie na własne dzieciństwo i młodość, złagodzić ówczesne przejścia: „Napisałam opowieść, z którą mogłam żyć. Ta inna była zbyt bolesna. Jej przeżyć nie mogłam”.

I teraz poznajemy nową wersję życia Winterson – szczegółowszą, mniej jednoznaczną, a przez to robiącą znacznie większe wrażenie. To historia adoptowanej dziewczynki wychowywanej w robotniczym Manchesterze (znakomity opis miasta, które wywarło wielki wpływ nie tylko na samą Jeanette, ale ukształtowało też jej przybranych rodziców i całe otoczenie), opowieść o poszukiwaniu siebie, akceptacji i miłości, których tak brakowało w dzieciństwie Winterson. Jej matka – Pani W – nie zawsze była religijną fanatyczką, a i w czasach po swoim nawróceniu zdarzały jej się czyny nie licujące z jej wiarą. Huśtawki jej nastrojów, wywołane depresją, boleśnie dotykały Jeanette, wychowywaną z nadmierną surowością, karaną metodami, które postawiłyby na nogi opiekę społeczną, tłamszoną i upokarzaną. Nic dziwnego, że dziewczynka nie była akceptowana w szkole przez nauczycieli i uczniów – dawała tam upust przepełniającym ją wściekłości, rozpaczy i samotności.

Dla Jeanette z „Nie tylko pomarańcze...” wsparciem była Elsie, prawdziwa Jeanette to, że nie dała się do końca stłamsić i zniszczyć, zawdzięcza książkom. Rozdziały poświęcone rozwojowi czytelniczej pasji i jej następstwom to najmocniejsze punkty książki. Biblioteka była azylem dla dziewczynki; chadzała tam po kryminały dla matki (dziwna lektura dla osoby tak pobożnej, czyż nie?) i sama mogła czytać wszystko, co nie było beletrystyką (zdaniem Pani W powieści „to były książki, w których kryje się kłopot...”). Owoc zakazany kusi jednak najbardziej, więc Jeanette postanowiła złamać matczyny zakaz: „Nie miałam pojęcia, co czytać ani w jakim porządku, dlatego zaczęłam alfabetycznie. Dzięki Bogu, że nazywała się Austen...” Książki dały Jeanette więcej, niż mogłaby się spodziewać: nie tylko pokazały jej inny świat, ale pozwoliły też dokonać ważnych życiowych wyborów.

Te wybory to decyzja o opuszczeniu domu Wintersonów, zdobyciu wyższego wykształcenia, zaakceptowaniu własnej seksualności i wreszcie o poszukiwaniu prawdziwej matki. Wybory trudne i bolesne, wymagające hartu ducha, nie zawsze wieńczone powodzeniem. Winterson opowiada o próbach odnalezienia się w świecie, który znała wyłącznie z książek i który różnił się od padołu łez odmalowywanego przez Panią W. Przybrana matka jest zresztą drugą bohaterką tej autobiografii, Winterson stale do niej nawraca; wiele miejsca zajmują próby jej zrozumienia, zgłębienia przyczyn, które uczyniły ją „potworem” i wreszcie zdefiniowania stosunku pisarki do matki. Pan Winterson w tym świecie zupełnie się nie liczy, niczym brytyjska wersja Felicjana Dulskiego.

Wspomnienia są gorzkie i przejmujące, szczegółowe, wręcz reporterskie, ale pozostaje w nich dość miejsca, by czytelnik sam mógł sobie wyobrazić świat obu kobiet – gesty, chłód, spojrzenia, ton głosu, atmosferę ich domu. Mamy tu sceny, które robią wielkie wrażenie, takie jak rozprawa Pani W z biblioteczką skrzętnie zebraną przez córkę, jest też zaskakująco wiele sarkastycznego humoru, jakby śmiechem Jeanette próbowała oswoić potworności, które ją spotykały, zdystansować się do nich. Od czasu do czasu daje autorka upust swoim poglądom politycznym czy społecznym, gwałtownie atakując thatcheryzm i przedstawiając własną drogę do feminizmu. Sporo tu też, rzecz jasna, o jej związkach i pracy pisarskiej oraz o drodze do poznania biologicznej matki i uczuciach, jakie się pojawiły po jej odnalezieniu.

Autobiografia Winterson jest fascynująca i dobrze napisana, choć – szczególnie w drugiej połowie – zdarzają się mielizny, zbyt widoczna staje się terapeutyczna funkcja tej książki, a autorka wrzuca w nią ciut za dużo manifestów: pisarskich, życiowych, feministycznych czy politycznych. Wiele tu podobieństw do „Pomarańczy”, ale bez wątpienia autobiografia jest dużo dojrzalsza, celniejsza i bardziej szczera. Ćwierć wieku, które dzieli wydanie obu tych książek, Jeanette Winterson niewątpliwie dobrze wykorzystała, by rozwinąć się jako pisarka, ale też by pogłębić wiedzę o sobie samej.

Ptaki niebieskie

$
0
0


John Steinbeck, Tortilla Flat, tłum. Jan Zakrzewski, Prószyński i S-ka 2013.

Powiada święty Mateusz: „Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi”. Takimi ptakami niebieskimi są bohaterowie powieści Steinbecka: paiones, mieszańcy krwi hiszpańskiej, indiańskiej, meksykańskiej i europejskiej, mieszkańcy Tortilla Flat, dzielnicy Monterey w Kalifornii. Danny, Pilon, Wielki Joe Portugalczyk, Jezus Maria i Pirat nie pracują bez potrzeby, żywią się tym, co „znajdą” w przydrożnym rowie, lesie, w kurniku czy ogrodzie sąsiadów. Nie przepuszczą żadnemu gąsiorkowi wina, nie pogardzą wdziękami dziewcząt ani kobiet w dojrzalszym wieku. Żyją więc sobie swobodnie, z dnia na dzień, bez zobowiązań. Do czasu. Na Danny’ego spada bowiem błogosławieństwo (a może przekleństwo?) w postaci spadku po dziaduniu: dwa domy w Tortilla Flat, oznaka statusu i stabilizacji życiowej. 

Właściwie jednak początkowo niewiele to zmienia w życiu Danny’ego i jego ferajny. Tyle że nie muszą już sypiać pod gołym niebem, mają dokąd i do kogo wracać. Bo dzięki różnym zbiegom okoliczności ich mała komuna szybko się rozrasta: pojawiają się problemy do rozwiązania, pokusy, którym nie można nie ulec i, oczywiście, pragnienie, które należy za wszelką cenę zaspokoić. Wyłącznie gąsiorkiem wina. A przy winie płynie rozmowa: „nieco poniżej szyjki pierwszego gąsiorka – rozmowa poważna i skoncentrowana; dwa cale poniżej – smutne, romantyczne wspomnienia, trzy cale poniżej – analiza minionych największych miłości, cal niżej – analiza minionych niezaspokojonych namiętności; dno pierwszego gąsiorka – ogólny, niesprecyzowany smutek”... 

Bohaterowie Steinbecka są gromadką nicponiów i obiboków, drobnych złodziejaszków i oszustów, jednak pisarzowi udaje się mizerię ich życia uwznioślić, a ich wyczyny otoczyć nimbem niemal rycerskim. Codzienną nędzę osładza im ciepło słońca na ganku i marzenia o znalezieniu zakopanego skarbu, który można zamienić na nieprzeliczone galony wina. Damy ich serc są podstarzałymi sąsiadkami lub dziewczynami z przetwórni ryb, ale oni – niczym Don Kichot – widzą w nich istoty atrakcyjne i często tylko interwencja przyjaciół chroni ich przed życiowym błędem, poślubieniem wybranki, która nieuchronnie odcięłaby męża od wiernych kolegów. Idealizowane jest też przez Steinbecka ich życie duchowe: obcują przecież z naturą i Absolutem, czują się szczęśliwi, nie dźwigając brzemienia dóbr materialnych.

Wokół Danny’ego i jego przyjaciół tętni życiem Tortilla Flat, dostarczając codziennie nowych plotek i anegdot, które można sobie opowiadać w upalne popołudnia. A każda cudza przygoda staje się okazją do wyciągnięcia lekcji, przebadania motywów ludzkiego postępowania i rozmaitości charakterów. Nasi bohaterowie mają prawo osądzać innych, bo posługują się własnym, głęboko zakorzenionym kodeksem moralnym: koca przyjaciela nie można zastawić, żeby mieć na wino, za to trzeba zaopiekować się bezdomną kurą, żeby nie wpadła w jakieś tarapaty, skoro może wpaść do garnka znalazcy.

„Tortilla Flat” tchnie ciepłem i humorem. Zestawienie przeżyć prostych ludzi z wyszukanym stylem wywołuje uśmiech, choć książka opowiada o wcale niewesołych sprawach. Steinbeck z typową dla siebie wrażliwością i wnikliwością przedstawia kolejny wycinek Ameryki, jeszcze nie dotkniętej Wielkim Kryzysem, świat nędzarzy wchodzących w kolizję z prawem, weteranów wojennych, o których państwo przypomina sobie dopiero wtedy, gdy trzeba zorganizować wojskowy pogrzeb, alkoholików. Pokazuje też na przykładzie Danny’ego, jak destrukcyjnie może wpłynąć stabilizacja na człowieka, który przywykł do całkowitej swobody. Końcowe sceny książki to już nie jest łotrzykowska historyjka, to dramat człowieka, który próbuje odzyskać utraconą niezależność. Ta pierwsza wielka i pierwsza popularna, choć nieduża objętością, powieść Steinbecka zapowiada kierunek, w którym rozwinie się jego twórczość. „Grona gniewu” wyrosły z „Tortilla Flat” i „Myszy i ludzi”

Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

Wyścigi w starej prasie: Derby warszawskie 1913 roku

$
0
0

Ponieważ mamy pierwszą niedzielę lipca, na służewieckim torze o godz. 16.15 rozpocznie się najważniejsza gonitwa sezonu, czyli Derby. Mimo znaczenia tej gonitwy dla hodowców i właścicieli koni oraz miłośników wyścigów, nie możemy liczyć na to, że w prasie ukaże się coś ponad ogólnikowe wzmianki. Inaczej bywało sto lat temu, gdy gazety szczegółowo rozpisywały się o tym wydarzeniu, chociaż, jak wynika z cytowanego niżej sprawozdania „Kuriera Porannego” z 2 czerwca 1913 roku, niekoniecznie reporterzy skupiali się na rywalizacji na bieżni.
Co za tłok! Korytem ulicy Kaliksta sunął nieprzerwany łańcuch powozów, dorożek, automobilów, koczów etc... zaś po chodnikach tej ulicy płynęły dwa gęste, jak kisiel, strumienie pieszej publiczności. Woźni, stojący u bram pola wyścigowego, świecili się od potu, bowiem podejmowali pracę nad siły zwyczajnych śmiertelników. 
Słońce zrazu spoczywało za firanką chmur, ale po niedługim czasie zapewne źle widząc morze eleganckich warszawian, rozdarły firankę raptownie i ozłociło przemiłem spojrzeniem trybuny główne, trybuny niegłówne i toalety pań... co za toalety! 
Sportowcy kategorji najkarniejszej przybyli na derby w cylindrach i czarnych anglezach, z lornetkami na czarnym rzemieniu, w lakierkach, z laskami, z garścią biletów totalizatorowych w urękawiczonej dłoni. W sercu pieścili nadzieję wygranej, w oczach manifestując wielkobrytański lód. Sportowcy-dandy, czyli gentlemani-indywidualiści, coś w rodzaju anarchistów towarzyskich, zjawili się nie w haute forme, nie w przepisanym mundurze cywilnym, ale w kostjumach, że tak powiem, niezależnych. Były tu więc i granatowe marynarki, i szare, i zielonkawe, i bronzowawe, były tu i rozmaite, świetne w gatunkach, nakrycia głowy: kapelusze miękie i słomkowe. No... i była trzecia kategorja gentlemanów, gentlemanów nieco pod względem szyku zaniedbanych. Ci najnamiętniej oddawali się grze totalizatorskiej. 
Panie wyglądały uroczo. Mieniły się tropikalną rozmaitością barw swoich szat, szalów i pończoszek w kostkach. Nad polem, zajętem przez publiczność, unosił się szum rozmów. Zapytywano o znajomych i o nazwiska pań, których toalety zwracały szczególną uwagę. Ktoś uczynił spostrzeżenie, że niezbyt licznie jest na derbach reprezentowana arystokracja. Ktoś drugi dosyć złośliwie odpowiedział, że arystokracja teraz woli siedzieć w czterech ścianach. Różne, zaiste, są sporty...! [...] 
Specjalny delegat naszej redakcji notował piękniejsze toalety pań. Czytajcie poniżej. Nasze urocze panie prawie wspanialej się ubierają dla wyścigowego konia niż dla włoskiego tenora. Szczęśliwy koń! Doprawdy, dobrze jest być w naszem społeczeństwie koniem!
Elegantki na torze w Longchamps, 1912 r.
***
Jak zwykle „Derby” jednocześnie jest przeglądem letnich tualet. 
Sądząc z wczorajszych tualet, sezon obecny niema żadnych uprzywilejowanych barw, gdyż tualety mieniły się od najróżnorodniejszych kolorów, tak pastelowych, jak i ciemnych, a nawet czarnych. Zwłaszcza dużo jest noszonych czarnych płaszczów, które koniecznie muszą być zrobione z jedwabnych tkanin, a skrojone podług ostatniej mody, tj. u dołu z przodu otwarte. 
Na kapeluszach stosunkowo mało kwiatów, natomiast pióra strusie ciągle nie przestają być modne. Przybranie kapeluszy iluzją, tiulem lub wstążkami jest rzadsze.
Zazwyczaj damy z loży członkowskiej imponowały przepychem biżuterji. Obecnie nie wiele jej się widzi, najwyżej jeden sznurek pereł otacza szyję — natomiast egret, fermoirów, brosz, przypinek itp. prawie że się nie używa. 
Jedną z piękniejszych tualet miała Stanisławowa ks. Lubomirska. Suknia jedwabna perłowego koloru, stanik przybrany różową materją; płaszcz z lekkiej tkaniny niebieskiej w pasy, duży czarny kapelusz okolony białemi piórami strusiemi.
Karolowa hr. Skarbkowa miała suknię jedwabną ciemną, kapelusz z czerwonemi strusiemi piórami; szal gronostajowy.
Józefowa Iżycka była w tualecie z różowej mieniącej się lekkiej materji; szal z tej samej tkaniny, co suknia; toczek czarny.
Hr. Nierodowa była w sukni białej u dołu haftowanej „en relief” w kwiaty; takie same kwiaty kolorowe na staniku. [...]
Michałowa Tabęcka była w sukni popielatej, stanik miała w złote stare desenie i koronki; kapelusz ze złotej słomy.
Margrabina Eliza Wielopolska była w sukni z bronzowej materji pokrytej jedwabnemi haftami na „crepe de chine”, płaszcz pluszowy z gronostajowym szerokim kołnierzem i takiemi samemi mankietami. [...]

Suknie letnie 1913 rok.
I teatralne sfery były licznie reprezentowane. Toalety, jak zwykle, naszych pań z teatru
odznaczały się gustem i pomysłowością.
Marcello-Palińska była w toalecie jedwabnej koloru perłowego, miała duży kapelusz z czarnej iluzji.
Lucyna Messalówna miała piękna toaletę koloru piaskowego, przybraną koronkami weneckiemi, oryginalnego kroją żakiet czarny, tegoż koloru kapelusz z rajerami.
Wojciechowa Brydzińska była w jedwabnej białej spódniczce, pokrytej gazą, miała żakiet tegoż koloru z jedwabiu w deseń, kapelusz słomkowy, przybrany dużą różą i tiulem.
Helena Sulima była w kostjumie białym wełnianym w drobne paseczki, miała kapelusz i żakiet dowcipnie przybrane w polne kwiaty.
Marja Pawińska miała białą jedwabną spódniczkę, stanik długi we wzorzyste kwiaty, kapelusz z lila słomy.
Marja Tracikiewiczówna była w jedwabnej sukni koloru orange, pokrytej przezroczystą białą gazą i przybrana koronkami, kapelusz w tym samym kolorze, co suknia, przybrany paradiesami.
Antonina Leszczyńska była w toalecie ciemnolila, miała żakiecik swobodnie skrojony i przybrany białemi koronkami, kapelusz biały z bogato przybrany rajerami.
***
Dzień walki o „błękitną szarfę” Warszawy odbył się w warunkach mało zajmujących, gdyż udział w spółzawodnictwie wzięły tylko dwie stajnie, najpotężniejsza w Państwie stajnia młocińska pp. Łazarewów i Wł. ks. Lubomirskiego. Każdej z tych stajni stanęło do startu po 2 konie. Jak to łatwe było do przewidzenia, dwa pierwsze miejsca zdobyły konie łazarewowskie, przy dość słabym rekordzie, bo wygrano w czasie 2 m. 43¾ s., gdy ub. roku Gajda, Białobłockich przy mniej pomyślnym torze pobiła Irona, Groga. Dargot i Izadorę w 2 m. 40½ s. o 2 dług. [...]
Dzięki sprzyjającej pogodzie osób na „turfie” było niezwykle dużo, o wiele więcej niż lat poprzednich, gdyż chwilami tak się tłoczono, iż trudno się było dostać do trybun. Loże wszystkie zajęte; nawet w trybunach członkowskich tym razem nie było przestronno. 
Ponieważ oprócz ostatniej gonitwy, koni prawie że nie wycofano, gra również była ożywiona, a totalizator francuski był czynny aż w dziewięciu biegach. [...]
Całe sprawozdanie można znaleźć na stronie 100lattemu.pl. Tamże dokładny opis najmodniejszych sukien letnich.

A tu jeszcze przedsmak dzisiejszej rywalizacji:


Upiorne dzieci prowadzą śledztwo

$
0
0

Craig Rice, Róże pani Cherington, tłum. Maria Skibniewska, Iskry 1989.

Występuje w literaturze kategoria dzieci z gatunku upiornych. Takich, co to własnego ojca bez jego wiedzy wyślą na saksy do Afryki, co bez trudu sporządzą materiał wybuchowy z kuchennych przypraw i bez drgnienia powieki wysadzą nim kamieniołom, a po drodze złapią jeszcze szajkę złodziei, fałszerzy znaczków czy innych przemytników, przechytrzając dowolną policję świata.

Dina, April i Archie należą do tej właśnie kategorii. Ich matka, Marian Carstairs, jest autorką kryminałów i dniami i nocami tłucze w maszynę, by utrzymać dom. Kiedy jej potomkowie pewnego popołudnia słyszą dwa strzały dobiegające z pobliskiej willi, bez wahania biegną, by sprawdzić, co się stało. Zamordowano ich sąsiadkę! Jakąż wspaniałą reklamą dla ich matki i jej książek byłoby rozwiązanie zagadki przez pisarkę! Niestety, Marian stanowczo odmawia udziału w śledczym przedsięwzięciu, taką banalną zapewne sprawę bez trudu rozwiąże każdy policjant. I policjant się pojawia, a upiorne dzieciątka stwierdzają, że porucznik Bill Smith byłby idealnym ojczymem.

Od tej chwili akcja biegnie dwutorowo. Skoro matka nie chce prowadzić śledztwa, to mali Carstairsowie zrobią to za nią, by przysporzyć jej chwały. Przy okazji postarają się też połączyć piękną pisarkę z sympatycznym policjantem. Droga do celu wymaga stosowania metod niezbyt chwalebnych: mamy wagary, składanie fałszywych zeznań, kradzież dowodów rzeczowych, mylenie tropów, pomoc podejrzanemu i wprowadzanie zamieszania na każdym kroku. Oraz manipulowanie roztargnioną matką. Ani przez chwilę nie mamy więc wrażenia, że inteligentnym Carstairsom mogłoby się nie udać.

Craig Rice (1908-1957)
Książka Craig Rice jest nieodparcie śmieszna i uroczo staroświecka. Akcja rozgrywa się w latach czterdziestych, na świecie szaleje wojna, ale tu za trzy dolary można urządzić przyjęcie dla hordy dzieciaków z sąsiedztwa i nawet zapracowane samotne matki przygotowują na obiad klops w zawiesistym sosie i krem cytrynowy z bezami.  Z biografii autorki wynika, że ta sielankowość z pewnością nie jest odbiciem jej własnego życia, lecz raczej wyrazem tęsknoty za czymś, czego samej pisarce brakowało. Craig Rice okrzyknięta została ponoć przez krytykę damską następczynią Dashiella Hammetta, ale „Różom” daleko do typowego kryminału noir, a dużo bliżej do Joanny Chmielewskiej. Czy może Chmielewskiej bliżej do Craig Rice, ale nie bądźmy drobiazgowi. Grunt, że świetnie się czyta i stosownej porcji rozrywki dostarcza.

Powieść została sfilmowana w 1946 roku i z fragmentów wynika, że z wdziękiem, chociaż to i owo zmieniono:


PS. Samotna damska nóżka na koszmarnej okładce ma niewiele wspólnego z treścią, chociaż drobną rólkę w powieści odgrywa tancerka odziana w trzy pawie pióra i sznur pereł. A polski tytuł zdecydowanie nieudany (w oryg. „Home sweet homicide”).

Jedziemy na wycieczkę, bierzemy książki w teczkę...

$
0
0

Gdy w dawnych czasach na rodzinne wakacje ruszaliśmy pekaesem, gabaryty zabieranego bagażu siłą rzeczy musiały być ograniczone. Jedyna spakowana przeze mnie książka, nawet najgrubsza, kończyła mi się więc najdalej po tygodniu, a potem to już tylko męki odstawienia. (Ciekawe, że jakoś nikomu nie przyszło wtedy do głowy, że mógłbym zabrać szkolny plecak, w który zmieściłoby się więcej książek. Pewnie każdy dodatkowy pakunek to byłby dodatkowy siwy włos na rodzicielskiej głowie).

Ale wtedy obiecałem sobie, że nigdy więcej takich ograniczeń i w sprzyjających warunkach będę woził ze sobą na wakacje dowolnie dużo tomów. Nawet jeśli połowa miałaby wrócić do domu nieczytana.
 
Ciekawe, co będzie bardziej potrzebne: kalosze czy wiaderko i łopatka.
W tym roku, ponieważ wyjazd dłuższy niż dotąd, pogoda niepewna, a dzieci starsze (naiwnie łudzę się, że tym samym mniej spragnione stałej uwagi tatusia), to postanowiłem zaszaleć na całego i zmniejszyć nieco stos nowości, które powoli już przestają być nowościami. Oraz dołożyć kilka staroci, gdybym się rozczarował literaturą współczesną.
 

O tej porze, jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, jesteśmy pewnie gdzieś w okolicach Mławy. Jeszcze parę godzin i...
 

Uboga krewna

$
0
0

Jules Verne, Szkoła robinsonów, tłum. Joanna Guze, Bertelsmann 2002.

Marzeniem każdego siostrzeńca jest bogaty i wpływowy wujaszek. Biada jednak lekkomyślnemu młodzianowi, gdy wuja urazi, szczególnie postępując wbrew jego woli.
Godfrey Morgan był sierotą, wychowywaną przez milionera Williama W. Kolderupa z San Francisco. Wuj z radością patrzył, jak Godfrey kocha się w Finie Hollaney, jego chrześnicy, również sierocie i również wychowance kalifornijskiego bogacza. Kolderup planował wyprawić im huczne wesele, kiedy lekkomyślny Morgan wyjawił mu swoje plany – otóż przed założeniem sobie na barki małżeńskiego jarzma zapragnął odbyć podróż po świecie, nabrać doświadczenia i zakosztować przygód. Krewki wujaszek zawrzał, ale ponieważ panna Fina nie sprzeciwiała się decyzji narzeczonego, więc i on uległ.

I oto Godfrey wyruszył w rejs statkiem należącym, jakże by inaczej!, do wuja. Do towarzystwa dostał swojego profesora tańca i dobrych manier, podejrzewanego przez Kolderupa o nabicie głowy siostrzeńca mrzonkami o dalekim świecie. Statek się rozbija, a młodzieniec i jego preceptor rozpoczynają życie robinsonów na bezludnej wyspie.

Wszystko jest zgodne ze schematem znanym chociażby z Daniela Defoe: szukanie schronienia, walka o ogień, znalezienie tajemniczej skrzyni pełnej niezbędnych przedmiotów, a nawet wyratowanie jeńca z rąk ludożerców. Czytelnik bez trudu odkrywa, co (czy raczej – kto) kryje się za katastrofą, tylko naiwnym bohaterom nic nie świta w głowach aż do ostatniego rozdziału. Godfrey odkrywa w sobie liczne pożyteczne talenty, o które nigdy byśmy go nie podejrzewali, i tylko profesor Tartelett pozostaje sobą i zdecydowanie protestuje przeciwko dłuższemu pobytowi w dziczy.

Rycina Leona Benneta
do pierwszego wydania, 1882 rok.

„Szkołę robinsonów” przeczytać można, nawet ma ona nieco wdzięku i pewne walory rozrywkowe, szczególnie w letni dzień, jest to jednak najsłabsza z Verne’owskich robinsonad, uboga krewna „Tajemniczej wyspy” i „Dwóch lat wakacji”. Fabularnie bez zaskoczeń, o jakimkolwiek pogłębieniu bohaterów mowy nie ma, a nieduża wyspa, na którą pisarz rzucił swoich rozbitków, nie daje mu okazji do szerokich opisów, chociaż i tak wycisnął z nich maksimum. Za to w wielu miejscach dochodzą do głosu typowe dla epoki poglądy rasowe. Oto w ładowni statku znaleziono pasażera na gapę, Chińczyka. Biedakowi grozi wyrzucenie za burtę, lecz wstawia się za nim Godfrey – przewiezienie Seng-Wu do Szanghaju uwolni Kalifornię od chociaż jednego przedstawiciela „żółtej zarazy”. Już na wyspie, gdy Morgan ratuje z rąk ludożerców Murzyna Karefinotu, rozbitkowie wielokrotnie podkreślają własną wyższość nad „dzikim” (do tego stopnia, że Godfrey nie pozwala Tartelettowi popisać się strzałem do zimorodka, bo „jeśli, na nieszczęście, nie trafi pan tego ptaka, ile stracimy w oczach Murzyna!”). Karefinotu nie jest też, zdaniem Morgana, odpowiednio zbudowany, by nauczyć się „cywilizowanych” tańców. Opinie bohaterów nie są zapewne opiniami autora, ale w żadnym miejscu narrator nie prostuje tych sądów i robią one na współczesnym czytelniku nieprzyjemne wrażenie.

I jeszcze wszystkim siostrzeńcom mającym wujaszka gwoli przypomnienia:




„Ja nie chcę spać...”

$
0
0
Jednakże o ile panna Golightly pozostawała nieświadoma mojego istnienia poza tym, że byłem dla niej urządzeniem do otwierania drzwi, to w ciągu lata ja stałem się niejako autorytetem w dziedzinie jej życia. Obserwując koszyk na śmieci stojący pod jej drzwiami wykryłem, że jej stała lektura składała się z popularnych dzienników, prospektów turystycznych i tablic astrologicznych, że paliła luksusowe papierosy noszące nazwę „Picayune”, że żywiła się białym serem i grzankami, że wielobarwność jej włosów była poniekąd własnej roboty. To samo źródło ujawniło mi, że otrzymywała stosy listów sekretnikowych. Były one zawsze podarte na paseczki przypominające zakładki do książek. Od czasu do czasu wyłuskiwałem sobie w przejściu taką zakładkę. Pamiętaj i brak mi ciebie, i deszcz, i proszę cię, napisz, i psiakrew, i cholera — oto słowa, które powtarzały się najczęściej na tych paskach; te i jeszcze samotny i kocham.


Poza tym miała kota i grywała na gitarze. W te dni, kiedy było mocne słońce, myła głowę i razem z kotem — rudym, tygrysio pręgowanym kocurem — siadała na schodkach przeciwpożarowych i brząkając na gitarze suszyła sobie włosy. Ilekroć usłyszałem tę muzykę, podchodziłem cicho do okna. Grała bardzo dobrze, a czasem też śpiewała. Śpiewała chropawym, załamującym się głosem dorastającego chłopca. Znała wszystkie przeboje Cole Portera i Kurta Weilla; specjalnie lubiła piosenki z „Oklahomy”, będące wszędzie nowością tamtego lata. Jednak że w pewnych chwilach grywała pieśni, które kazały się zastanawiać, gdzie mogła się ich nauczyć, skąd właściwie pochodziła. Szorstko-tkliwe śpiewki włóczęgów, o słowach zalatujących sosnowym lasem czy prerią. Jedna brzmiała: „Ja nie chcę spać, nie chcę umierać, tylko wędrować po pastwiskach nieba” — i ta widocznie sprawiała jej największą przyjemność, bo często śpiewała ją jeszcze długo, choć włosy już jej wyschły, słońce zaszło, a w zmierzchu zapalały się światła w oknach.
Gdyby Blake Edwards postanowił nakręcić ekranizację opowiadania Trumana Capote w Polsce (i parę lat później), miałby gotowy utwór na ścieżkę dźwiękową :


Ponieważ jednak nie wpadł na ten pomysł, musiał się zadowolić Moonriver:



Dziś w klubie dyskusyjnym na blogu Czytanki.Anki rozpoczynamy rozmowę o Śniadaniu u Tiffany’ego Trumana Capote. Warto się przyłączyć.

Cyt. z: Truman Capote, Śniadanie u Tiffany’ego; Harfa traw, tłum. Bronisław Zieliński, Czytelnik 1962, s. 22–23.





Pamiątka minionej epoki

$
0
0


Wiktor Zawada, Globus i pałka, ilustr. Ludwik Paczyński, Wydawnictwo Lubelskie 1985.

Lipiec 1944 roku. Wojtek i jego mama po dwuletniej tułaczce wracają do swego domu w Zamościu. Niepokoją się o ojca, który jest jeszcze w partyzantce, ale zaczynają organizować powojenne życie. Chłopiec zaprzyjaźnia się z rosyjskim żołnierzem, czy raczej żołnierzykiem, swoim rówieśnikiem Griszką, ze starym kumplem Ryśkiem szuka broni pozostawionej przez Niemców, ubiega się o względy Danki, zaczyna chodzić do szkoły i podpada „dużym”, przerośniętym chłopakom, którzy z powodu wojny trafili z nim do jednej klasy. Wszystko to sprawnie opowiedziane, dynamicznie, z humorem, ale i z nutą zadumy, gdy wspominane są okupacyjne losy Wojtka i całej Zamojszczyzny, dotkniętej okrutnymi wysiedleniami.

Wojtek jednak nie tylko przeżywa chłopięce przygody, ale próbuje też poukładać sobie świat, w którym zachodzą zmiany nie zawsze dla niego jasne. „Kiedyś zdawało mi się, że jak już sobie pójdą Niemcy, wszystko ułoży się po najlepszej myśli. Wszyscy będą szczęśliwi, dobrzy dla siebie, nikt nikomu złego słowa nie powie. A tu masz, babo, placek!” I faktycznie. Rodzice Wojtka, akowscy konspiratorzy, zdają się akceptować nową sytuację polityczną, ojciec wstępuje nawet do ludowego wojska i rusza walczyć z Ukraińcami, gdy tymczasem matkę przedstawiciele jakiejś tajemniczej i złowrogiej organizacji podziemnej szantażem zmuszają do współpracy. Nie wszystkim podoba się przyjaźń Wojtka z Rosjaninem, nie wszyscy życzliwie odnoszą się do jedynego Żyda, który wrócił do zamojskiego gimnazjum. Wszystko to zbyt skomplikowane dla trzynastolatka: „Tak trudno dociec, kto z kim trzyma i co kiedy z niego wylezie”.

Dziś wcale nie tak trudno to dociec. Wspominając niedawno książki młodzieżowe z czasów PRL napisałem, że większość ówczesnych autorów starała się minimalizować balast ideologiczny w swych utworach. Obraz pierwszych lat powojennych, mimo iż pełen spraw napomykanych półgębkiem, a i tych zupełnie przemilczanych, wypada w „Globusie i pałce” na pozór całkiem nieźle, już choćby dlatego, że nie ma tu prostego podziału na czarnych i białych, powszechnego entuzjazmu na widok wyzwolicieli i wprowadzanych reform, że pokazani są niezadowoleni. Szybko jednak się okazuje, że sympatie autora są oczywiste, bez trudu możemy przewidzieć, że w stosownej chwili w bohaterach negatywnych nastąpi przełom i także oni przystąpią do sił postępu.  O ostatecznej wymowie książki decyduje rozłożenie akcentów, światła i cienia, a to daje obraz jednoznacznie zgodny z obowiązującą wykładnią powojennych wydarzeń. Propaganda jest co prawda nienachalna, ale nie przestaje być propagandą. Dla dzisiejszego rówieśnika Wojtka warstwa przygodowa wciąż może mieć jakiś urok, jednak tło historyczne należałoby mu nakreślić na nowo, żeby nie pozostawiać fałszywego wrażenia o tamtych trudnych latach. Tym samym powieść Zawady pozostaje już tylko pamiątką minionej epoki.

Okropność bycia kimś zwyczajnym

$
0
0



Katherine Dunn, Jarmark odmieńców, tłum. Jerzy Jarosław Malinowski, G+J 2007.

„Widzę, jak przerażająca jest normalność. Każdy z tych niewinnych ludzi na ulicy przeżywa okropność bycia kimś zwyczajnym. Zrobiliby wszystko, by stać się wyjątkowymi” – tak mówi Arturo Binewski, człowiek, który ze swej pogardy do normalności uczynił religię. Człowiek, który sam wyróżniał się za sprawą swego ojca, właściciela wesołego miasteczka. Wyróżniały się zresztą wszystkie dzieci państwa Binewskich, gdyż nestor rodu Al i jego żona Lil postanowili we własnym zakresie zapewnić atrakcje dla swojego obwoźnego interesu. Zaczęli hodować dzieci niczym róże – ale dzieci odpowiednio egzotyczne, akurat do pokazywania za opłatą ciekawskiej gawiedzi. Lil Binewski szpikowała się lekami, narkotykami, a nawet radioizotopami – wszystko w nadziei na urodzenie zdeformowanego potomstwa. Na świat przyszedł Arturo z płetwami zamiast rąk i nóg oraz bliźniaczki syjamskie Electra i Iphigenia, obdarzone talentem muzycznym. Olympia stanowiła dla rodziców rozczarowanie – garbuska albinoska była zbyt normalna, by mogła przyciągać żądne sensacji tłumy. Przez całe życie musiała się zmagać z poczuciem, że zawiodła rodzinę. Najmłodszy, Kurczak, nie miał żadnych deformacji fizycznych i niewiele brakowało, by skończył jako podrzutek na stacji benzynowej. Na szczęście dla siebie ujawnił najbardziej nietypowy z talentów.

Pokaz osobliwości, Stany Zjednoczone, 1941 rok.

Akcja powieści Katherine Dunn rozgrywa się na dwóch planach: poznajemy wydarzenia z przeszłości rodziny Binewskich od chwili, gdy Al i Lil zaczęli realizować swój „program hodowlany”, oraz teraźniejsze życie Olympii, która jest narratorką; opowiada o tym, co słyszała od rodziców, snuje własne wspomnienia, a niekiedy sięga po wycinki prasowe i materiały zebrane przez dziennikarza zafascynowanego Binewskimi. Binewscy uważają siebie za normalną, kochającą i wspierającą się rodzinę, która wspólnie prowadzi całkiem dochodowy interes. Czytelnik ich stosunki rodzinne, począwszy od „hodowli” dzieci, skłonny jest raczej odbierać jako nienormalne, skrzywione, wręcz patologiczne. Prowadzenie narracji z punktu widzenia członka rodziny daje nam wgląd w poglądy Binewskich: uznają oni ludzi bez deformacji za nudnych, nijakich, wręcz skrzywdzonych przez los, który odmówił im wyjątkowości. Te poglądy ostatecznie wyewoluują w arturyzm: „pseudoreligijny kult bez żadnego boga czy bóstwa, w którym nie wspomina się nawet o życiu pośmiertnym. Za cel stawia sobie doczesne uświęcenie cierpień, jakie niesie z sobą życie”. Sposobem na to uświęcenie jest stopniowa amputacja członków, począwszy od palców. Początek arturyzmu stał się końcem rodziny Binewskich, która z trzymającego się razem klanu zmieniła się w grupę osób rywalizujących o łaski i względy Artura, przywódcy sekty.  

Rozwój i upadek Binewskich obserwujemy z punktu widzenia Olympii, traktowanej przez resztę jako zbyt mało nienormalna, a więc obarczonej poczuciem winy, nieustannie zabiegającej o to, by wszystkim było dobrze, prowadzącej negocjacje między skłóconymi gwiazdami: Arturem i bliźniaczkami, opiekującej się najmłodszym bratem. Olympia ma też swoje własne marzenia, które nikogo nie obchodzą, a których realizacja doprowadzi do końcowego dramatu.

Okładka pierwszego wydania amerykańskiego, proj. Chip Kidd, 1989 rok.

„Jarmark odmieńców” to powieść sprawnie napisana, choć pod wieloma względami przypominała mi powieści Johna Irvinga: wprowadzenie pokręconej rodziny, fascynacja odmiennością, nagromadzenie nietypowości (czy wręcz obrzydliwości  zależnie od indywidualnej tolerancji), wybór nietypowej scenografii – wielkiego wesołego miasteczka, wreszcie sposób prowadzenia fabuły i rozwiązania narastających konfliktów. Akcja wiele razy ociera się o nieprawdopodobieństwo, szczególnie arturyzm wydaje się być przesadnie wydumany (nieodparcie też kojarzył mi się z jamesjankami ze „Świata według Garpa” Irvinga), jednak w gruncie rzeczy tak rozmaite idee zyskują wyznawców, że i ta miałaby szanse pociągnąć za sobą ludzi zmęczonych własną nijakością i szarzyzną życia. Świat stworzony przez Dunn wciąga swą odmiennością, pokręcone losy bohaterów budzą zainteresowanie, ale i w pewnym momencie przesyt. Wątek dziejów Binewskich jest bardziej udany niż opowieść o współczesnym życiu Olympii, w obu wypadkach z ulgą przyjąłem gwałtowne rozwiązanie. Szkoda, że polski tytuł za bardzo skupia naszą uwagę na samej fizycznej odmienności bohaterów i ich życiu w wesołym miasteczku; oryginalny, „Geek Love”, wydaje się dużo lepiej pasować do książki, zwracając uwagę przede wszystkim na skrzywioną miłość, która łączy Binewskich, stając się wielokrotnie motorem ich działań, równie nietypowych jak ich uczucie. Na pewno nie jest to rzecz przeciętna, chociaż niekoniecznie zostaje w pamięci na dłużej.




Być spryciarzem do szpiku kości

$
0
0

Terry Pratchett, Spryciarz z Londynu, tłum. Maciej Szymański, Rebis 2013.

Wiktoriański Londyn w książce Terry’ego Pratchetta dziwnie przypomina Ankh-Morpork. Tyle samo tu brudu, nędzy i występku. Nawet woda w Tamizie bardziej przypomina ciało stałe niż ciecz. To miasto jest naturalnym środowiskiem Dodgera, ulicznika sieroty, który swojemu sprytowi i szybkim nogom zawdzięcza przetrwanie w labiryncie ciasnych uliczek i podwórek, a przede wszystkim miejskich kanałów. Na co dzień bowiem chłopak jest zbieraczem: wędruje w podziemnych tunelach, by znaleźć zagubione na ulicy i spłukane przez wodę monety. Zdarzają się też cenniejsze drobiazgi, chociaż równie dobrze można trafić palcem w ryszarda (nie proście o wyjaśnienia).

Wiedziony impulsem, w pewną burzową noc ratuje z rąk tajemniczych mężczyzn pobitą młodą kobietę, a tym samym rozpoczyna a) swoją wielką przygodę, b) własną przemianę. Albowiem „po prostu przychodzi taki moment w życiu młodego człowieka, w którym musi on zdecydować, jakim chce być mężczyzną. Czy będzie graczem, czy jedynie pionkiem?”. Dodger zdecydowanie nie ma zadatków na pionka, dlatego przyjmuje propozycję Karola Dickensa, który pomógł mu znaleźć bezpieczne schronienie dla uratowanej, by pomóc w wyśledzeniu sprawców pobicia. Po drodze Dodger zakochuje się, spełnia dobre uczynki, staje oko w oko z mordercą z brzytwą, zostaje bohaterem, wykazuje się talentem aktorskim i rozmawia jak równy z równym z najwybitniejszymi osobistościami swojej epoki.

Nie tylko Londyn w tej powieści przypomina Ankh-Morpork. Czytelnicy Świata Dysku zauważą też podobieństwa między Dodgerem a Moistem von Lipwigiem, znanym choćby z „Piekła pocztowego” spryciarzem, którego nietypowe talenty zostają wykorzystane w społecznie użytecznym celu. Karol Dickens i jego przyjaciel Henryk Mayhew, badacz londyńskiej biedoty, a także sam Dodger wyrażają poglądy godne komendanta Vimesa: świat jest miejscem pełnym brudu i niesprawiedliwości, ale na różne sposoby można go uczynić lepszym miejscem: nakarmić głodne dziecko, dać parę groszy staruszce albo skopać klejnoty obleśnemu staruchowi uwodzącemu młode kwiaciarki. Te zbieżności, moim zdaniem, ani nie przeszkadzają w delektowaniu się przygodami Dodgera, ani nie pozwalają stwierdzić, że „Spryciarz” to książka wtórna. To raczej wyraz dochowywania przez Pratchetta wierności poglądom, których rozwój obserwowaliśmy na przykładzie komendanta Vimesa i Tiffany Obolałej, a także dowód zakorzenienia w tradycji literackiej. Teza, że Pratchett stał się kontynuatorem zaangażowanych społecznie powieści Dickensa, byłaby zapewne sporym nadużyciem, jednak nawiązania są widoczne. Pratchett zresztą nie wypiera się tych związków.
Dodger Pratchetta nawiązuje, nie tylko przezwiskiem, ale choćby i nakryciem głowy, do Artfula Dodgera z Dickensowskiego „Oliwera Twista” (pośrodku, w wysokim kapeluszu). Rycina George’a Cruikshanka.
Pozostawiając jednak na boku te rozważania, muszę powiedzieć, że „Spryciarz z Londynu” to po prostu doskonała, pełna humoru powieść awanturnicza, z błyskawiczną akcją, barwnie odmalowanym tłem historycznym i plejadą świetnych postaci: począwszy od Dodgera, który wykazuje się inteligencją, sprytem (jest „spryciarzem do szpiku kości”, co uważa za swój główny talent), empatią, zdolnościami aktorskimi i zręcznością, przez jego opiekuna czy mentora Salomona, tajemniczego Żyda, którego życie mogłoby się stać tematem oddzielnej powieści, po znanych ludzi epoki: Karola Dickensa, Henryka Mayhew, Roberta Peela, Angelę Burdett-Coutts czy Benjamina Disraelego. Do tego cała galeria bohaterów drugo- i trzecioplanowych: doświadczonej przez życie kucharki, pani Quickly; Demonicznego Cyrulika z Fleet Street; pani Holland, prowadzącej nader podejrzane interesy; czy sprzedawczyni zupy Marii Jo. Kundel Onan jest bohaterem, któremu należy się osobna kategoria. Najsłabiej w gruncie rzeczy wypada uratowana przez Dodgera Symplicja, mało wyrazista, chociaż w różnych momentach widać, że miała potencjał, z którego Pratchett jednak nie skorzystał.

Jeśli odrzuca was od czytania Pratchetta otoczka fantasy: krasnoludy, czarownice, wampiry, magowie – przeczytajcie „Spryciarza z Londynu”. Gdybyście nie wiedzieli, od czego zacząć przygodę z Pratchettem – „Spryciarz” będzie w sam raz. Gdybyście chcieli poznać tylko jedną powieść Pratchetta, to już sami wiecie, po co sięgnąć!





Kuchnia na ciężkie czasy

$
0
0


Marcin Szczygielski, Kuchnia na ciężkie czasy. 700 przepisów i sposobów, jak niedrogo i do syta wyżywić rodzinę w okresie: kłopotów z domowym budżetem, kryzysu gospodarczego, działań wojennych, zagrożenia terrorystycznego, Instytut Wydawniczy Latarnik 2004.

W naszym kraju ciężkie czasy trwają właściwie nieustannie i nawet chwilowa przerwa w trudnościach nie powinna usypiać naszej czujności. Kolejny kryzys bowiem niewątpliwie czai się za progiem. W tej sytuacji każde gospodarstwo domowe zaopatrzone powinno być w stosowny poradnik ułatwiający przygotowanie smacznych, tanich i pełnych walorów odżywczych potraw.

Książka Marcina Szczygielskiego, której barokowy tytuł może sugerować, że mamy do czynienia ze zgrywą albo mistyfikacją, jest jak najbardziej serio. Podstawą do jej napisania stał się zbiór przepisów i rad zbieranych przez dziesięciolecia przez babcię autora, Genowefę Racz, której „całe życie przypadło na »ciężkie czasy«”. Pani Racz słynęła jako znakomita gospodyni i wzorem wszystkich (albo prawie) babć przy karmieniu wnucząt wyznawała zasadę „jeden do jednego, czyli waga posiłku równa się wadze dziecka”.

W ciężkich czasach należy korzystać ze składników tanich, łatwo dostępnych, jak najmniej marnować i posługiwać się zamiennikami artykułów, których aktualnie brak w sprzedaży. Poznajemy więc przepis na zupę „dziadówkę”, pasternak na chrupko czy rzodkiewkę duszoną (ale też propozycje dań wigilijnych i wielkanocnych), rozmaite sposoby wykorzystywania mięsa i warzyw z zupy czy resztek potraw. Monotonię dań urozmaicą liczne sosy i dodatki.
Tym, czym jest dla pani pan,
czym dla zlewu bywa kran,
a dla twarzy każdej nos,
jest dla potraw dobry sos.
Sos grzybowy, cytrynowy,
koperkowy czy szczawiowy
jest istotny niesłychanie,
gdyż przemienia porcję w danie.
(Pani Racz prace w kuchni urozmaicała sobie układaniem takich kulinarnych wierszyków).

Pożądana jest też możliwie duża samowystarczalność, a więc umiejętność konserwowania i przechowywania produktów tak, by można z nich było korzystać jak najdłużej. Absolutnie rozczulający jest więc dział z przetworami domowymi, gdzie znajdziemy przepis na ocet (pamiętam czasy, kiedy w sklepach był wyłącznie ocet; czyżby kiedyś było gorzej i nie było nawet tego?) albo sposób przechowywania śliwek i wiśni (w beczułce z zasmołowanym deklem, na łańcuchu w studni lub w beczce wody w piwnicy). Do przetestowania są przepisy na wina domowe (np. z chabrów).

Na końcu znalazła się garść porad praktycznych, takich chociażby:
Plamy na tkaninach wełnianych w wódek kolorowych usuwa się poprzez natarcie wódką czystą.
W ciężkich czasach na wakacje się nie jeździ, ale to nic nie szkodzi, bo kąpiel morską można sobie urządzić w domu: 
W tym celu przygotowuje się mieszaninę: na 400 części soli kuchennej bierzemy 100 części soi gorzkiej, 20 części chlorku wapnia, 1 część jodku potasu i ½ części bromku potasu. Mieszaninę tę rozpuszcza się w wannie miękkiej wody i kąpie jak zazwyczaj.
Ze względu na delikatne uczucia PT Czytelników powstrzymam się od zacytowania w całości „okrutnej i drastycznej, acz prostej, taniej i stuprocentowo skutecznej metody wytępienia gryzoni domowych”.


Całość jest uroczo staroświecka, ale jak najbardziej do wykorzystywania na co dzień. Powinna się podobać szczególnie kuchennym debiutantom, ze względu na prostotę proponowanych przepisów i rozmaite praktyczne podpowiedzi. Szkoda, że o samej pani Racz dowiadujemy się tak niewiele (chociaż anegdota z wnuczkiem wielorybem przednia!).

Na „zsyłce” w wydawnictwie

$
0
0


Ciekawe tematy wypływają często zupełnie niespodziewanie. Oto przy okazji omawiania biografii Tołstoja u Marlowa zeszło na komunistycznych prominentów, którzy „zsyłani” byli na posadki w państwowych wydawnictwach, gdy ich gwiazda przygasła. Taką zesłaną była w Państwowym Instytucie Wydawniczym Romana Granas, o której pisał Andrzej Dobosz – jego wspomnienie warto przeczytać również dlatego, że pokazuje ciekawe aspekty funkcjonowania wydawnictw w PRL. Innym przykładem jest Julia Brystiger, dyrektor w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, osobiście katująca przesłuchiwanych (więcej o Brystigerowej i jej ostatnich latach życia tu).
Irena Szymańska natomiast wspominała okres, gdy PIW-em kierował Józef (Jacek) Różański, stalinowski zbrodniarz, którego w 1954 roku wydalono z MBP.

Po urodzeniu dziecka należały mi się cztery miesiące macierzyńskiego urlopu i miała zamiar wrócić do pracy w październiku. Ale już w lipcu wezwał mnie do siebie Ferdynand Chaber, ówczesny kierownik wydziału kultury KC. Fredzio odbył ze mną rozmowę poważną. Zawiadomił mnie, że po Balickim, który obejmuje departament teatru w Ministerstwie Kultury, na dyrektora PIW-u przychodzi Jacek Różański z departamentu śledczego MBP. Chaber na pewno dużo więcej wiedział wtedy o Różańskim niż ja, choć i do mnie wieści o nim dochodziły. Chaber był tą nominacją szczerze zaniepokojony.
 
Józef Różański.
Ale decyzja zapadła wyżej i musiał się jej podporządkować. Chciał tylko załatwić to jak najlepiej. Poprosił więc, abym skróciła urlop, od razu wróciła do wydawnictwa i była na miejscu, kiedy zjawi się Różański. Argumentował, że z Różańskim może nie chcieć rozmawiać Staff czy Dąbrowska, muszę więc bronić pozycji PIW-u. Oczywiście zgodziłam się. W ciągu półtorarocznej pracy zdążyłam związać się z wydawnictwem, ceniłam i lubiłam zespół kolegów. [...]
 
Współpraca z Różańskim zaczęła się dramatycznie. Właśnie zgłosiła się do mnie Maria Hulewiczowa, ongiś związana ze Stanisławem Mikołajczykiem i niedawno wypuszczona z więzienia. Zakazano jej pracować na tak zwanym „froncie kulturalnym”, a nie miała sił na proponowaną jej posadę ekspedientki w sklepie. Przyszła z nieśmiałym zapytaniem, czy mogłaby dostać przekład z francuskiego. Przyrzekłam, że coś znajdę (daliśmy jej Radość życia Zoli). Wyszedłszy ode mnie Hulewiczowa wstąpiła do sekretariatu dyrektora, chcąc mu się przedstawić. Sekretarka poprosiła ją do gabinetu, Hulewiczowa weszła, spojrzała i osunęła się zemdlona wprost na moje ręce, bo właśnie weszłam do sekretariatu. Okazało się, że to Różański przesłuchiwał ją w śledztwie i to, że ujrzała go w wydawnictwie spowodowało zrozumiały szok.
 
Tymczasem Różański starał się być dla wszystkich uprzejmy, zyskać ogólną sympatię i uznanie: odwiedzał redakcje, nie szczędził słów zachęty i pochwał. Naszych autorów namawiał do pisania o bohaterstwie ubeków. Posłuchał go Putrament i z jego chyba inspiracji napisał powieść Rozstaje,wydaną zresztą nie w PIW-ie, lecz w „Czytelniku”. Nie dał mu się na szczęście zainspirować Andrzejewski, chociaż Różański usiłował go urzec swoją „znajomością duszy ludzkiej”. 
Epizod z Różańskim nie trwał długo. Z zapartym tchem słuchaliśmy, co o naszym nowym szefie mówi w Wolnej Europie Światło. Przychodził teraz do pracy rzadziej, coraz cichszy i skromniejszy, a w listopadzie przestał przychodzić w ogóle. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że go aresztowano. Nie zaskoczyło mnie to. Kilka tygodni wcześniej zadzwonił do mnie Cyrankiewicz. W moim gabinecie siedziała koleżanka i – trochę speszona – powiedziałam: – Przepraszam, kochanie, wyjdź teraz, zaraz do ciebie przyjdę...
 
Usłyszałam niepokój w głosie premiera: – Czy ty przypadkiem nie mówisz do Różańskiego „kochanie”? – Zaprzeczyłam gwałtownie i mój rozmówca przyjął to z widoczną ulgą, dodając: – Nie próbuj się z nim zaprzyjaźnić...
 
Uznałam to za wyraźne ostrzeżenie i byłam za nie Cyrankiewiczowi wdzięczna. [...]

Zachowanie Różańskiego przedstawia też Ewa Berberyusz, pracująca wówczas w wydawnictwie jako redaktor: 
Ogół pisarzy był [...] całkowicie spłoszony obecnością Różańskiego w wydawnictwie. Pytano z wisielczym humorem, ile można dostać za arkusz prozy? Dwadzieścia pięć czy piętnaście lat? Bało się też podległe mu kierownictwo. Nie bala się natomiast cała rzesza szarych redaktorów na marniutkich pensyjkach [...]. Dyrekcję, pisarzy oddzielał od maluczkich niewidzialny mur. Spotykali się, sztucznie bratając, w określonych okolicznościach [...]. I oto do PIW-u przyszedł ubecki kat – Różański, już w innej roli, i tak jakby studiował nowoczesną socjotechnikę, zmienił styl. Zapoznawszy się z naszymi aktami personalnymi, gdzie były fotografie, zwołał zebranie tej całej szarzyzny redakcyjnej u siebie w gabinecie i rozpoznając nas bezbłędnie, zaczął zachęcać do bardziej twórczej pracy redaktorskiej: do pisania wstępów, opracowań, inicjatyw, do brania tłumaczeń, które nie wiadomo czemu idą na zewnątrz, czyli do działania zarezerwowanego dotychczas dla uprzywilejowanych. Dawał konkretne propozycje: „Dlaczego mają to robić tylko ci znani?” – pytał [...]. Wstyd wyznać, ale dopiero wtedy po raz pierwszy poczułam się podmiotem w miejscu pracy. Dlaczego Różański to robił? Czy myślał, że się uratuje? Na to już nie mam odpowiedzi. Wzięto go na Rakowiecką prosto z PIW-u.
Cytaty z: Irena Szymańska, Miałam dar zachwytu. Wspomnienia wydawcy, Czytelnik 2001, s. 75–77.

77

Viewing all 133 articles
Browse latest View live