Quantcast
Channel: Beznadziejnie zacofany w lekturze
Viewing all 133 articles
Browse latest View live

Prasłowiańska Mumia Królowej Torfu

$
0
0

Marcin Szczygielski, PL-BOY. Dziewięć i pół tygodnia z życia pewnej redakcji, Instytut Wydawniczy „Latarnik” 2003. 
Marcin Szczygielski, Wiosna PL-BOYA. Życie seksualne oswojonych, Instytut Wydawniczy „Latarnik” 2004. 

„Jestem bardzo zmęczony moim mózgiem lub raczej bardzo on obecnie podupadł! Daremnie silę się pracować, nic z tego nie wychodzi!”, napisał 15 marca 1870 roku Gustave Flaubert.  Sam zdiagnozował ten stan jako objaw starości, ja wolałbym jednak u siebie uważać tę ogólną niechęć jako przejaw wiosennego przesilenia. Na takie stany najlepiej poczytać coś zabawnego – a jeszcze lepiej coś, co pozwoli beztrosko porechotać. Nic takiego nie znalazłem na prezentowanej przez Zbyszkaliście najzabawniejszych książek świata, której twórcy wykazali się dość szczególnym poczuciem humoru, musiałem więc radzić sobie na własną rękę. Zupełnym pewniakiem okazała się powtórka dwóch pierwszych książek Marcina Szczygielskiego. 

W redakcji magazynu dla panów o swojsko brzmiącej nazwie PL-BOY życie płynie leniwie, w przyjemnej atmosferze towarzyskiej, wśród ploteczek, drobnych intryg i przeglądania stron internetowych. Napięcie wprowadzają jedynie wizyty szefowej, Bety, która ma dość męczący sposób prowadzenia spraw pisma i zarządzania personelem. Pewnego dnia jednak w redakcji pojawia się potwór: Zenia, nowa szefowa public relations. Ze względu na specyficzną urodę i dobór strojów bywa przez współpracowników nazywana na przykład Prasłowiańską Mumią Królowej Torfu (ubrana w srebrnostalowy garnitur przypomina „nieco bezprzewodowy węgierski ekspres do kawy”), natomiast charakter sprawia, że w użyciu jest niemal wyłącznie dosadne określenie damy lekkich obyczajów. Zenia bowiem nie dość, że donosi Becie na współpracowników, to jeszcze posiada umiejętność skłócania wszystkich ze wszystkimi, będąc przy okazji całkowicie niekompetentną w swoich służbowych obowiązkach. 

Marcin, dyrektor artystyczny pisma, i jego koleżanki mają dość Zeni i postanawiają się dowiedzieć kim jest i czemu zawdzięcza swoją błyskotliwą karierę. Równocześnie uczestniczą też w życiu redakcji i pracy nad kolejnymi numerami, znoszą hiperaktywność naczelnej i prowadzą życie towarzyskie. Problemy się piętrzą, piętrzą się też komiczne sytuacje: redaktorzy potrafią bez owijania w bawełnę powiedzieć, co myślą, a ciągłe poprawianie zdjęć roznegliżowanych panienek stanowi nieustanne źródło uciechy dla wszystkich – może poza Marcinem, który musi to robić. A ledwie skończy z wyjaśnianiem tajemnic Zeni, będzie musiał zająć się własnymi sprawami mieszkaniowymi i denerwującą lokatorką, która skutecznie zatruje mu życie. 

„PL-BOY” i „Wiosna PL-BOYA” mają sporo wad: fabuły właściwie nie istnieją (mamy do czynienia z szeregiem epizodów połączonych wątłymi wątkami śledztwa w sprawie Zeni czy perypetii lokalowych Marcina), autor za często wdaje się w poboczne dywagacje, choćby nad swymi ulubionymi filmami albo nad stylem pracy w agencjach reklamowych, niekiedy też popada w gadulstwo. Bez wątpienia jednak jest bystrym i złośliwym obserwatorem obdarzonym wielkim poczuciem humoru. Stworzył galerię różnorodnych, chociaż mocno przerysowanych postaci, i zebrał masę anegdot, a wszystko to spisał barwnym, jędrnym i dosadnym językiem. Ileż radości daje zestawienie luksusowych wizji serwowanych czytelnikom magazynu ze swojską siermiężnością, która się za nimi kryje. Pojawiają się też refleksje nad sensem pracy w korporacji i ceną, jaką się za nią płaci, czy parciem dziewczyn do kariery poprzez rozbierane sesje. To jednak tylko margines satyry Szczygielskiego, w której nie ma uśmieszków półgębkiem: albo rechocze się i pokwikuje z uciechy, albo krzywi przy kolejnym opisie komputerowego „powiększania balonów” modelkom. 






Jak w PRL-u Sartre’a cenzurowano

$
0
0


Ze wspomnień Ireny Szymańskiej:
Zdarzały się zabawne przygody z cenzurą, która co prawda w tym okresie zelżała i do tekstów odnosiła się z szacunkiem, ale od czasu do czasu pokazywała kły, i to nie tylko w sprawach politycznych, ale i obyczajowych. Julian Rogoziński przetłumaczył Drogi wolności Sartre’a: liberalizacja umożliwiła wydawanie egzystencjalistów. Rogoziński z kunsztem świetnego tłumacza dał sobie wcale nieźle radę z jedną z największych trudności przekładów z francuskiego na polski: ze słownictwem erotycznym. Znalazł liczne, zgodne z duchem polszczyzny, nowe i stare określenia na uprawianie miłości. Rozmaitość ta zgorszyła cenzora. Nie było już wtedy cenzury prewencyjnej, książka poszła na Mysią w szpaltach. I na szpaltach cenzor podkreślił inkryminowane zwroty. Po pertraktacjach uzyskaliśmy zgodę jedynie na wyrażenie „pieprzyć”, które miało zastąpić bogate słownictwo erotyczne Sartre’a i tłumacza. I rozegrała się scena z farsy, którą po blisko czterdziestu latach wciąż żywo pamiętam. Siedziałam przy swoim biurku, na którym leżały szpalty Dróg wolności, i rozmawiałam z drukarnią w Toruniu. Wolałam załatwić to przez telefon, żeby nie opóźniać wydania książki. Mówiłam głośno, bo telefony międzymiastowe nie najlepiej wtedy przenosiły głos, i brzmiało to mniej więcej tak: 
Na stronie 32 wiersz siódmy od góry zamiast „wciskał sztywnego kutasa” ma być „pieprzył”. Na stronie 61 wiersz dwunasty od dołu zamiast „chędożył” ma być „pieprzył”. Na stronie 80 wiersz szósty i tak dalej, i tak dalej. Już po paru minutach przed drzwiami mojego pokoju zebrał się tłumek piwowców i przez dłuższy czas rozlegał się najpierw mój głos wypowiadający wyraźnie dość nieprzyzwoite zdanie, a potem donośny chór wrzeszczący unisono: „pieprzył!”
Irena Szymańska, Miałam dar zachwytu, Czytelnik 2001, s. 81–82.

Przyjaciele z szerokim gestem, czyli imieniny Kornela

$
0
0

Ze wspomnień Antoniego Słonimskiego:

[...] Nie zawsze byliśmy dobrzy dla Makuszyńskiego. Kiedyś, gdy urządził u siebie składkowe przyjęcie imieninowe, z Lulkiem Schillerem i Lechoniem postanowiliśmy przesłać mu parę efektownych, lecz niezbyt kosztownych prezentów. Po obiedzie w „Astorii” na pobliskim Sewerynowie prześcigając się w hojności dokonaliśmy następujących zakupów:
Dwanaście gipsowych biustów Kościuszki (dwa uszkodzone).
Osiem desek do prasowania.
Dwadzieścia cztery tuziny kamieni do białych pantofli (starczyłoby na parę pokoleń licznej rodziny). 
Dwadzieścia kilo buraków. 
Dwa tysiące gilz do papierosów. 
Cztery balie. 
Furmankę koksu.
Wszystko to przesłaliśmy hurtem do mieszkania solenizanta. Nie był to wybór całkowicie bezmyślny. Kornel nie nosił białych pantofli, nie palił papierosów z ustnikami, miał centralne ogrzewanie i nie lubił buraków. Po dokonaniu tych wstępnych czynów udaliśmy się do Kornela na imieniny. Nie dostaliśmy się do mieszkania, bo schody zawalone były prezentami, a Kornel się zabarykadował. Powiedział nam potem: „Kochane stare wariaty, musiałem się na dwa dni przenieść do hotelu.” [...]
Kornel Makuszyński,
karykatura Kazimierza
Sichulskiego, 1910 r.
Antoni Słonimski, Alfabet wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1989, s. 136–137.

Chwilowy spadek formy

$
0
0



Rafał Kosik, Felix, Net i Nika oraz pułapka nieśmiertelności, Powergraph 2011.

Nie będę szczególnie oryginalny, gdy napiszę, że nic mi się nie chce. Na jednym stosie leżą książki zaczęte i porzucone po kilku stronach, na drugim te wyciągnięte z półek w płonnej nadziei, że przykują moją uwagę na dłużej, może wręcz do ostatniej strony. A figę. „Człowiek tylko leżałbyi spał...”. Na dodatek „brazylijski serial już nie cieszy jak kiedyś” i nawet czwarty tom przygód Felixa, Neta i Niki nie zrobił na mnie wrażenia. Chociaż to akurat nie wina mojego nastroju.

Mogło być pięknie. Nasi bohaterowie bawią się na balu halloweenowym, gdy znienacka dostają od tajemniczego Ponurego Żniwiarza zadanie do wykonania. Krok za krokiem dają się wciągnąć w mroczny świat zagadek: kim był profesor Knipszyc i jakie niemoralne eksperymenty prowadził? Co uciekło z jego domu i grasuje w warszawskich kanałach? Co dzieje się w podziemiach stolicy? Wątki przygodowe przeplatają się z obyczajowymi. Mamy bal z rywalizacją o tytuł króla i królowej balu (bohaterowie śmieją się, że trochę jak z „Carrie Kinga), międzyklasowy konkurs, w ramach którego trzeba napisać i wystawić musical – sceny szkolne są pierwszorzędne i prześmieszne; opis przedstawienia niemal dorównuje „Hamletowi” z „Kłamczuchy” Małgorzaty Musierowicz. Dowiadujemy się też sporo o domowych sprawach Felixa i poznajemy kilkoro z jego ekscentrycznych krewnych, którzy, jak się okazuje, czają się na spadek po ciężko chorej babci chłopaka.

Jest tu mnóstwo materiału na świetną, wciągającą powieść z humorystycznymi epizodami. Niestety, „Pułapka nieśmiertelności” rozczarowuje – jest rozwlekła, nie ma tempa; dzieje się dużo – wręcz za dużo. Niewyczerpana fantazja podsuwała autorowi coraz to nowe sceny i szkoda, że części z nich Rafał Kosik nie zachował do wykorzystania w przyszłości. Wizyty krewnych Felixa, rozbudowana opowieść o odwiedzinach w Instytucie Badań Nadzwyczajnych, postacie inspektora Szyneczko i dziwnej Pauli, gonitwy po warszawskim „podmieściu” czy wreszcie bożonarodzeniowe zakończenie trącące amerykańskim kinem familijnym to wątki, które same w sobie są ciekawe albo zabawne, ale wydają się obciążać fabułę, niepotrzebnie ją rozbudowując. Całość ratują sceny szkolne: dynamiczne, dowcipne, pozwalają lepiej poznać bohaterów i ich rówieśników; klimaty trochę jak z Niziurskiego. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy i kolejny tom cyklu nie tylko okaże się wciągający, ale i pełen humoru.

Święcone u Borynów

$
0
0
A w Borynowej izbie już się wzięli szykować święcone.
Izba była wymyta i piaskiem wysypana, okna czyste i ściany, a obrazy omiecione z pajęczyn, Jagusine zaś łóżko pięknie chustką przykryte.
Hanka z Jagusią i Dominikową, choć nie mówiły prawie z sobą, ustawiły pod szczytowym oknem, w podle Borynowego łóżka, duży stół, nakryty cieniuśką, białą płachtą, której wręby oblepiła Jagusia szerokiem pasem czerwonych wystrzyganek. Na środku, z kraja od okna, postawili wysoką Pasyjkę, przybraną papierowymi kwiatami, a przed nią na wywróconej donicy baranka z masła, tak zmyślnie przez Jagnę uczynionego, że kiej żywy się widział: oczy miał ze ziarn różańcowych wlepione, a ogon, uszy, kopytka i chorągiewkę z czerwonej, postrzępionej wełny. Dopiero zaś pierwszym kołem legły chleby pytlowe i kołacze pszenne z masłem zagniatane i na mleku, po nich następowały placki żółciuchne, a rodzynkami kieby tymi gwoździami gęsto ponabijane; były i mniejsze, Józine i dzieci, były i takie specjały z serem, i drugie jajeczne cukrem posypane i tym maczkiem słodziuśkim, a na ostatku postawili wielką michę ze zwojem kiełbas, ubranych jajkami obłupanymi, a na brytfance całą świńską nogę i galanty karwas głowizny, wszystko zaś poubierane jajkami kraszonymi, czekając jeszcze na Witka, by ponatykać zielonej borowiny i tymi zajęczymi wąsami opleść stół cały. 
A tyle co skończyły, sąsiadki jęły z wolna znosić swoje na miskach, niecułkach a donicach i ustawiać je na ławie pobok stołu, gdyż ino w kilku chałupach co przedniejszych gospodarzy zbierać się ze święconym ksiądz nakazywał, że mu to czasu brakowało chodzić po wszystkich.
Lipce miał najbliżej, to święcił na ostatku, nieraz już o samym zmierzchu. [...]
I wypatrywali niecierpliwie księdza, któren przyjechał ze dworów dopiero przed zmrokiem i zaraz zjawił się na wsi, w komżę ubrany.
Michał organistowy niósł za nim miednik z wodą święconą i kropidło.
Hanka wyszła go przyjmować aż na drogę.
Spieszył się, wpadł prędko do chałupy, odmówił modlitwę, pokropił dary Boże i zajrzał w siną, obrosłą twarz Borynową.
- Bez zmiany? co?
- A juści, rana się prawie zagoiła, a im nic nie lepiej.
http://literat.ug.edu.pl/chlopi/0029.htm
Święcone, mal. Włodzimierz Tetmajer, 1897 rok.




Wyblakła pamiątka

$
0
0


Życzę ci dobrej drogi, Horyzonty 1974.
„Życzę ci dobrej drogi” to zbiór opowiadań najlepszych swego czasu polskich autorów dla młodzieży. Wspólnym mianownikiem tekstów jest harcerstwo: bohaterowie już należą do organizacji albo będą do niej należeć, chodzą na zbiórki, jeżdżą na obozy. Harcerstwo jednak służy im przede wszystkim jako punkt odniesienia w codziennych wyborach i decyzjach. Jedni z nich przyswoili już sobie cechy, którymi powinien wykazywać się prawdziwy harcerz: uczciwość, odwagę cywilną, prawdomówność, lojalność, bezinteresowną chęć niesienia pomocy, inni muszą dopiero dojrzeć, wyrobić je w sobie, czasem kosztem bolesnej lekcji.

Zaczyna się, niestety, od trzech dość mdłych opowiadań z nazbyt łopatologicznie wyłożonym przesłaniem (Janusz Domagalik „Pieska moja niebieska”, Aleksander Minkowski „Życzę ci dobrej drogi” i Wanda Żółkiewska „Klub Salomona”). Historie są poprawne, ale bez błysku, którego brakuje też „Pożegnaniu z Grynderem” Edmunda Niziurskiego. Tu widać już typowe cechy stylistyczne tego pisarza, jakieś nutki humoru (straszenie z zastosowaniem Juliusza), ale całość, mimo przewrotnego zakończenia, jest ciężkawa.

Potem, na szczęście, jest lepiej. Autorzy sięgają po ciekawiej zarysowane problemy: dzieci odrzucanych z powodu kalectwa lub odmienności, starych ludzi uznawanych za „niepotrzebnych”, sporów o dominację w grupie, różnicują tło wydarzeń (wieś w dwóch opowiadaniach Klementyny Sołonowicz-Olbrychskiej, góry, lokalna gwara i folklor w „Pająkowym Wierchu” Wandy Żółkiewskiej), dynamiczniej prowadzą fabułę i stosują mniej typowe środki pisarskie – monolog, list. Przede wszystkim jednak bohaterowie postępują mniej jednoznacznie, komplikują się ich motywacje, mogą podejmować inne decyzje niż te jedynie słuszne. Czasem wręcz autorzy zawieszają akcję właśnie przed momentem podjęcia decyzji, dzięki czemu czytelnik może sam przeanalizować sytuację, postawić się w sytuacji bohatera (dobry „Ogryzek” Hanny Ożogowskiej i „Kowboj i Szczęsny” Elżbiety Jackiewiczowej). Najwyżej oceniam „Młodego, dzikiego ptaka” Janusza Nasfetera, kameralną opowieść o uwięzionym przez trzech kolegów jastrzębiu, będącą równocześnie historią kształtowania własnej osobowości i wychodzenia z cienia dominującego przyjaciela, oraz „Gdzieś na granicy” Janusza Domagalika, poświęcone odpowiedzialności za siebie i innych oraz dojrzewaniu w obliczu trudnej decyzji.

W sumie więc nie jest najgorzej, tylko dość nijako. Opowiadania, jak podejrzewam, powstały na zamówienie władz harcerskich, trudno jednak nazwać je nachalnie propagandowymi. Znakiem czasu jest widoczna w nich wiara, że organizacja harcerska może właściwie sama (nieco tylko z pomocą szkoły) wychować młodych ludzi – nie ma tu mowy o wartościach wyniesionych z domu, chyba że negatywnych. Klasa autorów i ich wyczucie sprawiły, że nie jest to rażące; niekiedy harcerstwo w ogóle wydaje się jedynie sztafażem, dorzuconym dla porządku – równie dobrze dzieciaki mogłyby należeć do kółka modelarskiego. Pewnie znakiem czasu jest też marginalizacja dziewcząt: są bohaterkami i narratorkami zaledwie trzech tekstów (na jedenaście), w jeszcze jednym odgrywają nieco większą rolę. Najbardziej jednak przeszkadzał mi zupełny brak humoru: lekkie przebłyski tu i ówdzie to jednak za mało, by uatrakcyjnić lekturę. Krótkie formy nie sprzyjają też pogłębieniu tematu, stąd wrażenie pewnej szkicowości w rysunku postaci. Chociaż problemy młodych ludzi mają wymiar dość uniwersalny, to przyodziano je w szatki zgrzebne niczym harcerski mundurek. Kiedyś zbiór mógł być poczytny, teraz jest jedynie wyblakłą pamiątką z młodości pokolenia moich rodziców.

Jajko niezgody

$
0
0



Betty MacDonald, Jajko i ja, tłum. Marta Wańkowicz-Erdmanowa, CiS 2009.

7 kwietnia, Filadelfia. Korespondencja własna. Siły policyjne Filadelfii postawione zostały w stan gotowości w związku z tłumami gromadzącymi się przed siedzibą zasłużonego wydawnictwa J.B. Lippincott. Oficyna ta wydała niedawno debiutancką powieść Betty MacDonald pt. „Jajko i ja”,  opowiadającą o życiu autorki i jej męża na kurzej fermie w odległym, górzystym zakątku stanu Waszyngton. Z pozoru niewinna historia osobistych przeżyć, zaprawiona humorem i sporą dawka goryczy, wzburzyła liczne środowiska i organizacje, które uznały ją za oszczerczą i wypaczającą rzeczywistość.

Pod gmachem wydawnictwa jako pierwsze pojawiły się zwarte szeregi kur niosek, których rzekomą przeraźliwą głupotę bezwzględnie obnażyła pisarka, dorzucając też zarzut o ich braku przywiązania do opiekunów. Demonstrantki ostrzą sobie w tej chwili dzioby o krawężniki. Zaraz za drobiem nadciągnęli przedstawiciele stowarzyszeń hodowców drobiu i jajczarskich, gdyż ich szlachetna służba ku pożytkowi konsumentów spragnionych najlepszego mięsa i jaj została przedstawiona w książce jako mozolna harówka, wymagająca zrywania się bladym świtem i wykonywania wielu niewdzięcznych czynności, w rodzaju segregowania kurcząt, systematycznej kontroli stanu zdrowia ptaków czy wreszcie upojnego czyszczenia kurników z pokładów guana. Organizacje hodowców uznały, że konsumentów mogą zniechęcić ujawnione tajniki wzajemnych relacji między hodowcą a drobiem, sprzeczne z wizją propagowaną w telewizyjnych reklamach („W kurzarstwie jest jeden wielki plus: jeśli kura jest leniwa, nieprzyjemna lub niechętna do współpracy, można jej zawsze odrąbać głowę i w ten sposób rozwiązać problem raz na zawsze”). Na ciężarówkach zaparkowanych w bocznych uliczkach zauważono spore zapasy jaj. Miejmy nadzieję, że posłużą one tylko do usmażenia gigantycznej jajecznicy dla zmęczonych uczestników protestu.

Na trawniku przed sklepem monopolowym obozowisko rozbiła delegacja Indian, którzy przez MacDonald przedstawieni zostali jako banda brudnych obiboków i pijaków, a pod sklepem z elegancką bielizną rozstawiły się z transparentami przedstawicielki ruchu wyzwolenia kobiet. Ich zdaniem „Jajko i ja” propaguje absolutnie niestosowną wizję kobiety podporządkowanej mężczyźnie, spychanej do roli nomen omen kury domowej, zmuszanej przez bezwzględnego samca do pracy ponad siły i pozbawianej prawa do samorealizacji. Po drugiej stronie ulicy Córy Amerykańskiej Rewolucji protestują przeciwko opluwaniu w powieści tradycyjnych wartości: ciepła domowego ogniska, pracowitości, wczesnego wstawania, skromnych, workowatych strojów i umiłowania robótek ręcznych oraz propagowaniu obrazu kobiety wylegującej się łóżku, palącej papierosy i czytającej powieści. Spodziewani są także mieszkańcy Chimacum, miasteczka, niedaleko którego mieściła się ferma MacDonaldów. Grożą oni pisarce procesami o zniesławienie, gdyż ukazała ich lokalną społeczność w sposób ośmieszający. Pozwy już złożyli członkowie rodziny Bishopów, sportretowanych jako Kettle’owie: rodzina nieudaczników i abnegatów, zatruwających życie autorce i jej mężowi.

Betty MacDonald.
Napływają też jednak wyrazy poparcia dla Betty MacDonald i jej kontrowersyjnej powieści. Władze stanu Waszyngton wyraziły wdzięczność za propagowanie uroków mało znanego regionu; są plany nazwania drogi prowadzącej do fermy MacDonaldów „Drogą Jajko i ja” (Egg and I Road). Dzięki książce wzrosło zainteresowanie Górami Olimpijskimi, których majestatyczne i groźne piękno odmalowała pisarka. Dyplomy uznania przesłały autorce stowarzyszenia ekologiczne – za popularyzację naturalnych sposobów uprawy warzyw i owoców, oraz koła gospodyń wiejskich za przypomnienie tradycji robienia domowych przetworów.

Kontrowersje, jakie towarzyszą powieści, znakomicie wpływają na jej sprzedaż. Kolejne dodruki znikają niczym jajka przed Wielkanocą. Trwają też ponoć negocjacje o prawa do ekranizacji powieści. Nam pozostaje czekać na ukazanie się polskiego przekładu, co ma nastąpić wkrótce. W tej chwili pod budynkiem wydawnictwa rozpoczynają się pierwsze przemówienia. O zmianach w sytuacji będziemy Państwa informować na bieżąco.

Joseph Conrad, „Gotowanie”

$
0
0




Przedmowa do Podręcznika gotowania dla małej rodziny Jessie Conrad
Spośród wszystkich książek, jakie wyprodukowano ludzkim talentem i przemysłem od zamierzchłych wieków, tylko książki kucharskie są, z punktu widzenia dobrych obyczajów, ponad wszelkimi podejrzeniami. Każdy inny kawałek prozy może podlegać dyskusji, a nawet podejrzeniom odnośnie [do] intencji autora, natomiast zamiar piszącego książkę kucharską jest tylko jeden i to oczywisty. Celem, który może mu przyświecać, może być tylko pomnożenie zadowolenia rodu ludzkiego. 
Ten wzgląd ogólny, a także uczucie czułego zainteresowania, z jakim przywykłem spoglądać na wszelkie poczynania autorki, skłaniają mnie do skreślenia tych kilku słów wstępu do tej książki. Bez brania na siebie odpowiedzialności za jej wskazówki (wyznaję, że jest niemożliwe, bym mógł zdobyć się na przeczytanie książki kucharskiej), występuję skromnie, ale wdzięcznie jako Żywy Przykład jej praktycznych umiejętności. Tych umiejętności, które śmiem oceniać jako najbardziej udane. W ciągu wielu bezcennych lat składały się one na sumę mego codziennego zadowolenia.


Dobre gotowanie jest czynnikiem obyczajowości. Przez dobre gotowanie rozumiem przyrządzanie prostego pokarmu w życiu codziennym, a nie bardziej czy mniej biegłe przygotowywanie próżniaczych uczt i rzadkich dań. Sumienne gotowanie to nieprzyjaciel obżarstwa. Wyszkolona delikatność podniebienia, podobnie jak wydoskonalona delikatność uczuć, sprzeciwia się nieprzystojnemu przesytowi. Przyzwoitość naszego życia jest w dużej mierze sprawą dobrego smaku, prawidłowej oceny tego, co jest piękne w prostocie. Sumienne gotowanie pomagając procesom trawienia wywołuje pogodę umysłu, łagodność myśli oraz to pobłażliwe spojrzenie na ułomności naszych sąsiadów, które jest jedynie autentyczną formą optymizmu. Oto są jego tytuły do naszego szacunku.

Pewien wielki autorytet w sprawach Indian północnoamerykańskich tłumaczył chmurne i nadmierne okrucieństwo charakterystyczne dla tych dzikich ludzi przy pomocy teorii, że jako rasa cierpieli oni nieustannie na niestrawność. Szlachetny Czerwonoskóry był wielkim myśliwym, lecz jego żony nie zdołały opanować sztuki sumiennego przyrządzania posiłków. I konsekwencje tego były opłakane. Siedem Narodów skupionych wokół Wielkich Jezior i Plemiona Konne z Równin były jedną wielką ofiarą szalejącej niestrawności. Szlachetni Czerwonoskórzy byli wielkimi wojownikami, wielkimi mówcami, wielkimi mistrzami gonitw na świeżym powietrzu, ale domowe życie w ich wigwamach przesłaniała chmura posępnej drażliwości, którą wywoływało zjadanie źle przyrządzanych posiłków. Żarłoczność, jaką przejawiali podczas biesiad zjadając produkty nie do strawienia, bezpośrednio prowadziła do nierozumnie gwałtownego przebiegu ich narad. Ofiary mrocznych wyobrażeń, żyli Indianie w nędznej zależności od podstępów wielkiej liczby oszukańczych medyków – szarlatanów – którzy nękali ich próżnymi obietnicami i fałszywymi medykamentami od kołyski do grobu.


Należy zauważyć, że szarlatan obecnej cywilizacji, sprzedawca patentowanych lekarstw, żeruje głównie na rasach z pnia anglosaskiego, przedstawiciele których są także wielkimi wojownikami, wielkimi mówcami, wielkimi myśliwymi, wielkimi mistrzami gonitw na świeżym powietrzu. Ale żadne cnoty nie zapewnią szczęścia, jeśli zacna sztuka gotowania nie zachowa należnego miejsca w świadomości narodu. Dużo winni jesteśmy owocnym medytacjom naszych mędrców, ale trzeźwe spojrzenie na życie wywodzi się jednak głównie z kuchni – kuchni małego domu, siedziby przeważającej większości ludu. A trzeźwe spojrzenie na życie wyklucza wiarę w patentowane lekarstwo. Sumienny kucharz jest naturalnym wrogiem szarlatana bez sumienia, i z tej racji jego trudy rodzą uczciwość i sprzyjają poczuciu przyjemności naszej egzystencji. Gdyż trzeźwe spojrzenie na życie nie może być inne jak tylko dobrotliwe i radosne, podczas gdy wyznawca patentowego lekarstwa pogrąża się w mroku nieokreślonych strachów, składających się na chmurny orszak niepożądanego trawienia.


Mocno trwając w tym przekonaniu przedstawiam tę małą książeczkę mieszkańcom małych domów, którzy są twórcami przeznaczenia narodu. Nie znając się na wartości przedstawionych w niej metod, nie mam jakichkolwiek wątpliwości co do intencji, w jakiej została napisana. Jest wysoce obyczajna. Nie może być co do tego żadnych wątpliwości, czyż nie jest to bowiem książka kucharska, jedyny produkt ludzkiego umysłu nie wywołujący jakichkolwiek podejrzeń.


Nic więcej w tym względzie nie trzeba i w rzeczy samej nie można powiedzieć. Co się tyczy celów praktycznych, uważam, że zadaniem autorki było jasne i zwięzłe przedstawienie podstawowych przepisów. I to też jest godne pochwały, gdyż skromność jest cechą, jaka przystoi artyście. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że ta mała książeczka dzięki dobrej praktyce i rozumności przepisów będzie mogła przyczynić się do dobrego nastroju narodów.
Joseph Conrad z zoną Jessie i synem Johnem, 1912 rok.
Joseph Conrad, Gotowanie, tłum. Józef Miłobędzki [w:] Ostatnie szkice, Państwowy Instytut Wydawniczy 1974, s. 127–129.




XIX Targi Wydawców Katolickich w Warszawie

$
0
0


Pierwszy raz miałem dziś okazję odwiedzić Targi Wydawców Katolickich, edycja XIX. Impreza nigdy nie budziła mojego prywatnego zainteresowania, ale ponieważ miałem się stawić w Arkadach Kubickiego służbowo, więc mogę teraz złożyć krótkie sprawozdanie. O uroku miejsca pisałem przy okazji zeszłorocznych Targów Książki Historycznej i opinię podtrzymuję. Targi rozpoczęły się wczoraj (i znów w okolicach placu Zamkowego ani jednej informacji o nich – czyżby wywieszenie choćby skromnego banneru pociągało za sobą jakieś skomplikowane korowody biurokratyczne lub dodatkowe koszty? Całkiem możliwe). Mimo braku drogowskazów, początkowo niewielka liczba zwiedzających koło południa zaczęła rosnąć. Około czternastej tłum był już całkiem pokaźny.


Swoje stoiska miały chyba wszystkie większe i mniejsze wydawnictwa katolickie, ale zjawiły się też oficyny szkół wyższych, Instytut Pamięci Narodowej, Arkady czy Bellona. Niestety, żaden z wydawców nie przygotował stoiska, które wyróżniłoby się wyglądem. Pomysły na przyciągnięcie kupujących skończyły się na rozdawaniu promocyjnych jabłek i cukierków.



Nie zabrakło też gości bardziej egzotycznych:


W ofercie książki (w tym bardzo wiele publikacji dla dzieci), kalendarze, płyty z muzyką i filmami (Telewizja Polska wystawiła DVD z klasyką Teatru Telewizji i polskich seriali), a także koszulki, gry komputerowe i planszowe. Na zdjęciu zamglone „Sandomierskie tajemnice” (czyżby związane z serialem o ojcu Mateuszu?), ale widziałem też gry przybliżające życie benedyktynów w średniowieczu.


Zdecydowanie jednak wydawcy postawili na jeden temat:



Zadziwiające, że w tak krótkim czasie zdołano tyle prac o papieżu Franciszku nie tylko wydać po polsku, ale w ogóle napisać. Chociaż mogę się tylko domyślać, że są to głównie rozmaite kompilacje.

Targi potrwają do niedzieli, towarzyszą im rozmaite imprezy dodatkowe. W przeciwieństwie do jesiennych Targów Książki Historycznej tu za wstęp trzeba zapłacić. Tradycyjnie natomiast ceny na stoiskach zostały – u jednych mniej, u innych więcej. 

***

A już bez związku z targami chciałbym zaprosić wszystkich zainteresowanych do nowego wyzwania czytelniczego: czytamy Zolę. Wszystkie szczegóły na nowym blogu


Podrzutek w stylu retro

$
0
0


Maria Kruger, Po prostu Lucynka P., Iskry 1980.

Ta powieść była retro już w chwili wydania trzydzieści lat temu. Mamy rok 1970. Szczytem luksusu jest mieszkanie znanej aktorki, urządzone „pod piekielną modernę” („Wszystko z gąbki, plastiku i nadmuchiwane. [...] zielona wykładzina udająca trawę, a sufit był pomalowany na niebiesko w białe obłoczki”), przyjaciół zaprasza się do domu na telewizję, bo nie wszyscy jeszcze mają aparaty. Podaje się przy tej okazji jajecznicę, słone paluszki, owoce, jogurt, razowy chleb z masłem i ogórkiem, a po gościach luksuje się pokój.

W tej pięknej epoce Lucynka Prandota, córka dziennikarza i świeżo upieczona maturzystka, przygotowuje się do egzaminów wstępnych na studia i rozsmakowuje w dorosłości. Rozmowy z ojcem, trochę nauki, ale głównie odpoczynek: spacery, spotkania z przyjaciółkami, odrzucanie zalotów Daniela, kolegi z klasy. Czyli jak to w powieści dla młodzieży: czas dojrzewania i pierwszych uczuć. Najwyraźniej jednak autorka uznała, że to za mało na porządną książkę. Należało coś skomplikować. Ojciec Lucynki wyjeżdża służbowo za granicę, by komentować mecze piłkarskiej reprezentacji, a samotnej dziewczynie zostaje dostarczone dziecko. Dostarczone i porzucone przez wyrodną matkę, która ma zamiar ruszyć w świat, by robić karierę.

Motyw nastolatki z podrzutkiem do oryginalnych nie należy, że przypomnę tylko Rillę ze Złotego Brzegu. Maria Kruger też wykorzystała go w swojej „Szkole narzeczonych”, ze znacznie jednak lepszym efektem niż w „Lucynce P.”. Jak wiadomo, opieka nad maluchem ma służyć wyrobieniu w młodej bohaterce odpowiedzialności, pomóc się ustatkować i nabrać doświadczenia wychowawczego – bardzo pożytecznego w późniejszym życiu. Kompletnie zielonej Lucynce przydaje się wsparcie przyjaciółki Beśki i niezastąpionej gosposi, pani Lodzi. Dziewczyna wchodzi w obowiązki opiekunki, a na dodatek próbuje rozwiązać zagadkę pochodzenia niemowlaka.

Dobrze zapowiadająca się powieść (interesująco zarysowany stosunek Prandoty do córki, bolesne przejścia rodzinne, które same w sobie mogłyby wystarczyć za temat książki,  wiarygodne, sympatyczne, choć niekiedy kreślone dość pobieżnie postacie Lucynki i jej rówieśników; drewniany jest tylko brat głównej bohaterki), z niebanalnie prowadzoną narracją – głos oddawany jest kolejnym postaciom, w tym także pobocznym – w chwili pojawienia się podrzutka wyraźnie rozłazi się w szwach: mamy historię ni to o komplikacjach życiowo-uczuciowych, ni to komedię omyłek. Tempo akcji spada razem ze spadkiem aktywności przemęczonej Lucynki. Gdzieś w tle przemykają jej rówieśnicy, tata Prandota śle entuzjastyczne wiadomości z wyjazdu, poszukiwania ojca dziecka postępują niemrawo, za to niemowlak podbija bez reszty Lucynkę i panią Lodzię, co może tłumaczyć niechęć do znalezienia wreszcie jego prawnego opiekuna. Nieco ożywienia wniósłby humor, ale jedna pani Lodzia, która używa słów „frenetycznie” i „panicznie” w niewłaściwych znaczeniach, to za mało. Niedookreślone są też realia; chociaż pojawia się dokładna data wydarzeń, to i owo zgrzyta, jakby autorka na szybko poprawiła wcześniejszy maszynopis i oddała go wydawnictwu. Moim zdaniem zmarnowany został pomysł na dobrą książkę o relacjach rodzinno-przyjacielsko-uczuciowych, w zamian otrzymaliśmy dość naiwną fabularnie historyjkę (koszmarne zakończenie!), troszkę nudnawą, choć nie pozbawioną do końca wdzięku.

Gitane’y, etylizm i dziewczęta

$
0
0





Sylvie Simmons, Serge Gainsbourg, tłum. Ewa Penksyk-Kluczkowska, Marginesy 2012.

Dla Francuzów jest legendą, wielkim skandalistą, twórcą niezliczonych piosenek wykonywanych przez największe francuskie gwiazdy, reżyserem i aktorem. Dla reszty świata jest autorem i wykonawcą jednego przeboju, wyśpiewanego – czy raczej wyszeptanego z towarzyszeniem westchnień i jęków swojej wieloletniej miłości, Jane Birkin. W 1969 roku „Je t’aime moi non plus”wywołało falę zgorszenia i uwielbienia, stając się znakiem rozpoznawczym artysty, którego biografię czyta się jednym tchem.

Syn żydowskich emigrantów z Rosji, od dzieciństwa obcował ze sztuką; jego ojciec był muzykiem, miał też talent malarski. Serge, a właściwie jeszcze Lucien, fascynował się surrealistami i też chciał zostać malarzem. Po raz pierwszy kochał się z dziewczyną w czarnym salonie Salvadora Dalego, wśród prac przyjaciół wielkiego ekscentryka. Niepewny, czy sztuki piękne rzeczywiście są jego powołaniem, uczył się też w szkole muzycznej. Paryż usłyszał o nim w 1954 roku, gdy napisał piosenki dla Juliette Greco, muzy egzystencjalistów. Wtedy narodził się Serge Gainsbourg.

Jak sam mówił, w jego życiu trzy elementy – papierosy, etylizm i dziewczęta – tworzyły trójkąt równoboczny. Gitane’ów bez filtra do końca życia wypalał po sześćdziesiąt dziennie; podczas komponowania zasnuwała go chmura dymu. Pić nauczył się w wojsku i stopniowo popadał w coraz głębszy alkoholizm. Dziewczyny zaś przyciągała jego „piękna brzydota”, jak to ujęła Marianne Faithfull. Przeżył namiętny romans z Brigitte Bardot,  potem przez wiele lat był związany z Jane Birkin. Dla kobiet, które kochał, pisał piosenki.
Jane Birkin i Serge Gainsbourg.

Jako muzyk był wizjonerem, którego pomysły wyprzedzały epokę – niegdyś niedoceniane, dziś inspirują młodych wykonawców. Pierwszy, na przykład, we Francji nagrał płytę reagge. Znalazła się na niej przeróbka „Marsylianki”. Jego specjalnością były teksty: obsceniczne, przewrotne, prowokacyjne, pełne gier słów. Seks, autodestrukcja, śmierć, a nawet nazizm to tylko część ich tematów. Szokującej twórczości towarzyszył starannie podtrzymywany wizerunek artysty przeklętego, ekscentryka; służyły temu wywiady, skandaliczne wypowiedzi, reżyserowane przez Gainsbourga filmy, śmiało epatujące nagością, styl życia. Za tą fasadą krył się jednak człowiek nieśmiały, wrażliwy i delikatny.

Książka Sylvie Simmons to znakomity portret nieprzeciętnej, fascynującej postaci, o której z miłością wypowiada się Jane Birkin, a z uznaniem liczni współpracownicy. Cytaty z wywiadów i tekstów Gainsbourga przeplatają się z fragmentami artykułów prasowych i anegdotami. Styl jest barwny, jędrny, autorkę z rzadka tylko ponosi skłonność do piętrzenia określeń, które być może brzmią błyskotliwie po angielsku, jednak przełożone na polski wydają się niezręczne albo niezbyt zrozumiałe. Kolejne etapy życia i kariery Gainsbourga ilustrują okładki płyt i zdjęcia z kobietami jego życia. I tylko podkład muzyczny trzeba sobie zapewnić we własnym zakresie.


Za przesłanie książki dziękuję Wydawnictwu Marginesy.

Obyczaje godowe kowali

$
0
0


Spacer po nasłonecznionym chodniku.
„Tatusiu, to stytawka” – mówi Młodsza na widok owada o czerwonym grzbiecie w charakterystyczne czarne plamy.
„To nie szczypawka – odpowiadam rutynowo. – To kowal”. 
W kowalach jestem obkuty, bo ta rozmowa powtarza się od kilku lat o tej porze roku, najpierw ze Starszą, a teraz już i z Młodszą. 
Pospolity kowal bezskrzydły (Pyrrhocoris apterus) – pluskwiak z rodziny kowalowatych – to bowiem nie byle owad, to owad uwieczniony w poezji. W 1912 roku tak pisała Maria Kossak:


Nie zwróciłbym uwagi na ten owadzi trop, gdyby nie barwne, jak zwykle, objaśnienie Magdaleny Samozwaniec:
W wyżej zacytowanym wierszu jest zwrot: „i nikną dwa kowale w kampanuli celach”. Nie wtajemniczonym w nomenklaturę owadów należy wytłumaczyć, że „kowale” to żuki o czarno-czerwonych skrzydełkach. Wzmiankuję o tym, ponieważ w jej późniejszym wierszu, wchodzącym w skład tomiku Niebieskie migdały, jest zwrotka brzmiąca: „Jechał Kowal na Kowalu niby koral na koralu”,  która mocno oburzyła pewne krakowskie mieszczki. „Jak może jechać, moja pani, kowal na kowalu? Rozum straciła ta starsza Kossakówna – a może... może... wie pani, bywają takie zboczenia...”
No i jak po czymś takim nie uzupełnić wiedzy entomologicznej? Kowal, jak się okazuje, ma ciekawe zwyczaje godowe i właśnie teraz wszędzie pełno sczepionych odwłokami parek, które dbają o przedłużenie gatunku. Ich widok nieodmiennie budzi zaciekawienie u dzieci, mnie przemyka zawsze przez głowę „Jechał Kowal na Kowalu niby koral na koralu...”, ale nie czas wtedy na poezję – bo trzeba oględnie wyjaśnić progeniturze czym zajmują się „szczypawki”...


Cyt. za: Magdalena Samozwaniec, Zalotnica niebieska, Wydawnictwo Literackie 1973, s. 72.


„Dawaj Mietek!!!”

$
0
0



Wojciech Zieliński, Żokej. Według opowieści Mieczysława Mełnickiego, Black Unicorn 2011.
Do końca życia nie zapomnę, jak był u nas miting międzynarodowy, siedziałam akurat w loży ówczesnego dyrektora. Dyrektor zerwał się z fotela pierwszy ze strasznym krzykiem „dawaj Mietek!!!” Zaraz za nim zerwał się chyba minister rolnictwa, potem ci z Animexu, wszyscy się wbili w okno, grube byli przeważnie, więc mieścili się z trudnością i wszyscy zgodnie ryczeli pełną piersią „dawaj, Mietek!!!” Mełnicki wygrywał piątą gonitwę polskim koniem, zdobyliśmy pierwsze miejsce. Cały tor ryczał, chyba w Pyrach było słychać.
Dziś nawet podczas najważniejszych gonitw krzyk służewieckiej publiczności zgromadzonej przy torze ledwie słychać przy bramie wejściowej. Impreza, która na całym świecie jest interesem przynoszącym kokosy, u nas jest zabawą dla gromadki zapaleńców. Czy w rozpoczynającym się jutro na Służewcu sezonie coś się zmieni? Zobaczymy. 

Ale nie o mizerii dzisiejszych wyścigów konnych miało być, ale o biografii dżokeja, którego występy elektryzowały tłumy widzów, w tym przedstawicieli PRL-owskiej nomenklatury. Mieczysław Mełnicki urodził się w małej wiosce na Pomorzu, a jego dzieciństwo przypadło na lata wojny. Kochał jazdę konną, a o jego całym życiu zadecydowała wizyta na torze wyścigowym w Partynicach we Wrocławiu. Miał wtedy 14 lat.

Mełnicki opowiedział o swoim życiu i karierze dziennikarzowi sportowemu Wojciechowi Zielińskiemu. Książka przypomina gawędę: trudne początki, pierwsze wyścigowe szanse i zwycięstwa. Kolejne stopnie kariery jeździeckiej, coraz bardziej prestiżowe zwycięstwa, nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Do Mełnickiego należy niesamowite osiągnięcie: wygranie w ciągu trzech tygodni trzech gonitw derbowych – w Wiedniu, Pradze i Warszawie. Błyskotliwy dżokej i znakomity trener ujmuje swoją skromnością, podkreśla rolę ciężkiej pracy, bez której największy talent może się zmarnować, nie zapomina o tych, którzy pomagali mu przez lata – choćby o swym pierwszym wyścigowym mentorze, trenerze Józefie Doroszu. Pięknie opowiada też o swoich ulubionych koniach: Demonie i Nemanie. Biografię uzupełnia sylwetkami kilku wyścigowych znakomitości i wieloma anegdotami z własnej długiej kariery – zagrał na przykład dżokeja Yunga w serialu „Lalka” w reżyserii Ryszarda Bera. Wiele tu też informacji o powojennych wyścigach, choćby o Mitingach Krajów Demokracji Ludowej – w których dominowały zwykle konie z ZSRR, szprycowane dopingiem. Opowieść ma tylko jedną wadę: jest zdecydowanie za krótka.

„Żokej” to książka nie tylko dla bywalców służewieckiego toru, ale również świetne wprowadzenie dla tych, którzy o wyścigowej rywalizacji niewiele czy zgoła nic nie wiedzą. Szkoda wielka, że publikacja jest niemal niedostępna, szkoda też, że poza rubrykami sportowymi tak mało się o wyścigach pisze (zawsze pozostaje niezawodna Joanna Chmielewska). 

Gdybyście chcieli poczuć atmosferę wyścigów, to trener Mełnicki wystawia jutro w drugiej gonitwie wałacha Erisa Al Nath. Do zobaczenia na Służewcu!



Cyt. z: Joanna Chmielewska, Wyścigi, Polski Dom Wydawniczy 1992, s. 60.

Wyścigi w literaturze (cz. I): „Lalka” Bolesława Prusa

$
0
0
Nareszcie nadszedł dzień wyścigów, pogodny, ale nie gorący; właśnie jak potrzeba. [...]
W Alejach Ujazdowskich był już taki natłok powozów i dorożek, że miejscami należało jechać stępa, przy rogatce zaś utworzył się formalny zator i musiał czekać z kwadrans, pożerany niecierpliwością, zanim ostatecznie powóz jego wydostał się na mokotowskie pola. Na skręcie drogi Wokulski wychylił się i przez mgłę żółtawego kurzu, który gęsto osiadał mu twarz i odzienie, przypatrywał się wyścigowemu polu. Plac wydawał mu się dzisiaj nieskończenie wielkim i przykrym, jakby nad nim unosiło się widmo niepewności Z daleka przed sobą widział długi sznur ludzi uszykowanych w półkole, które ciągle zwiększało się dopływającymi gromadami.
Nareszcie dojechał na miejsce i znowu upłynęło z dziesięć minut, nim służący powrócił z kasy z biletem. Dokoła powozu tłoczyła się ciżba bezpłatnych widzów i huczał gwar tysiąca głosów, a Wokulskiemu zdawało się, że wszyscy mówią tylko o jego klaczy i drwią z kupca, który bawi się w wyścigi.
Nareszcie powóz puszczono wewnątrz toru. Wokulski zeskoczył na ziemię i pobiegł do swej klaczy usiłując zachować powierzchowność obojętnego widza.
Po długim szukaniu znalazł ją na środku wyścigowego placu, a przy niej panów Millera i Szulca tudzież dżokeja z wielkim cygarem w ustach, w czapce żółtej z niebieskim i w paltocie narzuconym na ramiona. Jego klacz wobec ogromnego placu i niezliczonych tłumów wydała mu się tak małą i mizerną, że zdesperowany chciał wszystko rzucić i wracać do domu. Ale panowie Miller i Szulc mieli fizjognomie jaśniejące nadzieją.
– Nareszcie jest pan – zawołał dyrektor maneżu i wskazując oczyma na dżokeja dodał: – Zapoznam panów: pan Yung, najznakomitszy w kraju dżokej – pan Wokulski.
Dżokej podniósł dwa palce do żółto-niebieskiej czapki, a wyjąwszy drugą ręką cygaro z ust plunął przez zęby.
Wokulski przyznał w duchu, że tak chudego i tak małego człowieka jeszcze w życiu nie widział. Zauważył przy tym, że dżokej ogląda go jak konia: ode łba do pęcin, i wykonywa krzywymi nogami ruchy, jakby miał zamiar wsiąść i przejechać się na nim.
– Niechże pan powie, panie Yung, czy nie wygramy? – spytał dyrektor.
– Och! – odpowiedział dżokej.
– Tamte dwa konie są niezłe, ale nasza klacz znakomita – mówił dyrektor.
– Och! – potwierdził dżokej.
Wokulski odprowadził go na stronę i rzekł:
– Jeżeli wygramy, będę panu winien pięćdziesiąt rubli ponad umowę.
– Och! – odparł dżokej, a przypatrzywszy się Wokulskiemu dodał:
– Pan jest czysty krew sportsmen, ale jeszcze pan trochu gorączkuje. Na przyszły rok będzie spokojniejszy.
Znowu plunął na długość konia i poszedł w stronę trybuny, a Wokulski, pożegnawszy panów Millera i Szulca, popieściwszy klaczkę, wrócił do swego powozu. [...]
Teraz dopiero Wokulski kupił program i z uczuciem jakby wstydu czytał, że w trzeciej gonitwie biega klacz Sułtanka po Alim i Klarze, należąca do X. X., jeżdżona przez dżokeja Yunga w żółtej kurtce z niebieskimi rękawami. Nagroda trzysta rubli; koń wygrywający ma być na miejscu sprzedany.
„Oszalałem!” – mruknął Wokulski dążąc w stronę galerii. Myślał, że chyba tam jest panna Izabela, i projektował, że natychmiast wróci do domu, jeżeli jej nie znajdzie. [...]
Zbudził go okrzyk tłumu, dzwonek i brawo... To odbył się pierwszy wyścig. Nagle spojrzał na tor i zobaczył wjeżdżający do szranków powóz hrabiny. Siedziały hrabina z prezesową, a na przodzie pan Łęcki z córką. [...]
Pierwsze wyścigi na Polu Mokotowskim, mal. January Suchodolski, 1849 rok.
Spojrzał po obecnych. Prezesowa była wesoła, hrabina uśmiechnięta, pan Łęcki promieniejący. Na koźle lokaj hrabiny półgłosem zakładał się z furmanem, że Wokulski wygra. Dokoła nich kipiały śmiech i radość. Radował się tłum, galerie, powozy; kobiety w barwnych strojach były piękne jak kwiaty i ożywione jak ptaki. Muzyka grała fałszywie, ale raźnie; konie rżały, sportsmeni zakładali się, przekupnie zachwalali piwo, pomarańcze i pierniki. Radowało się słońce, niebo i ziemia, a Wokulski poczuł się w tak dziwnym nastroju, że chciałby wszystko i wszystkich porwać w objęcia.
Odbył się drugi wyścig, muzyka znowu zagrała. Wokulski pobiegł do trybuny, a spotkawszy Yunga, który z siodłem w ręku powracał w tej chwili od wagi, szepnął mu:
– Panie Yung, musimy wygrać... Sto rubli nad umowę... Niech bodaj klacz padnie...
– Och!... – jęknął dżokej przypatrując mu się z odcieniem chłodnego podziwu. [...]
Zadzwoniono na trzeci wyścig. Panna Izabela stanęła na siedzeniu; na twarz jej wystąpiły rumieńce. O parę kroków od niej przejechał na Sułtance Yung z miną człowieka, który się nudzi.
– Spraw się dobrze, ty śliczna!... – zawołała panna Izabela.
Wokulski wskoczył do swego powozu i otworzył lornetę. Był tak pochłonięty wyścigiem, że na chwilę zapomniał o pannie Izabeli. Sekundy rozciągały mu się w godziny; zdawało mu się, że jest przywiązany do trzech koni mających się ścigać i że każdy ich ruch niepotrzebny szarpie mu ciało. Uważał, że jego klacz nie ma dość ognia i że Yung jest zanadto obojętny. [...]
Dzwonek. Trzy konie z miejsca ruszyły cwałem.
– Yung na przodzie...
– To właśnie głupstwo...
– Już minęli zakręt...
– Pierwszy zakręt, a gniady tuż za nim.
– Drugi... Znowu wysunął się...
– Ale gniady idzie...
– Pąsowa kurtka w tyle...
– Trzeci zakręt... Ależ Yung nic sobie z nich nie robi...
– Gniady dopędza...
– Patrzcie!... patrzcie!... Pąsowy bierze gniadego...
– Gniady na końcu... Przegrałeś pan...
– Pąsowy bierze Yunga...
– Nie weźmie, już ćwiczy konia...
– Ale... ale... Brawo Yung!... Brawo Wokulski!... Klacz idzie jak woda!... Brawo!...
– Brawo!... brawo!...
Dzwonek. Yung wygrał. Wysoki sportsmen wziął klacz za uzdę i zaprowadziwszy przed trybunę sędziów zawołał:
– Sułtanka!... Jeździec Yung!... Właściciel anonim...
– Co to anonim... Wokulski... Brawo Wokulski!... – wrzeszczał tłum.
– Właściciel pan Wokulski! – powtórzył wysoki dżentelmen i odesłał klacz na licytację.
Wśród tłumu zbudził się szalony zapał dla Wokulskiego. Jeszcze żaden wyścig tak nie rozruszał widzów: cieszono się, że warszawski kupiec pobił dwu hrabiów. [...]
Bolesław Prus, Lalka, rozdział Wielkopańskie zabawy, http://literat.ug.edu.pl/lalka/0013.htm

O co chodzi w byciu czarownicą

$
0
0





Terry Pratchett, W północ się odzieję, tłum. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka 2011.

W byciu czarownicą wcale nie chodzi o „latanie dookoła na miotłach i takie różne”, jak zdaje się uważać większość ludzi. Czarownica musi robić rzeczy, których inni nie robią, nie chcą albo nie mogą robić. Na przykład obcinać paznokcie u nóg chorej staruszce. A latanie na miotle służy głównie dostaniu się do miejsca, gdzie trzeba coś takiego zrobić. Albo w ogóle posprzątać jakiś bałagan.

Tiffany Obolała, mimo iż ma zaledwie szesnaście lat, już jest pełnoprawną czarownicą, która dbać ma o mieszkańców Kredy. Lista jej obowiązków jest tak długa, że dziewczyna rzadko ma czas, by zjeść porządny posiłek i się wyspać. Nie ma już mowy o bohaterskich czynach w rodzaju wyrwania brata z rąk Królowej czy pocałowania zimy; trzeba odebrać ból ciężko choremu baronowi, pomóc przy porodzie albo przy zmarłym, przygotować jakąś maść albo sprawić, by zbrodniarz zrozumiał swą winę. W nawale obowiązków młoda czarownica ledwo zauważa, że atmosfera wokół niej dziwnie gęstnieje, co i raz ktoś rzuci nieprzyjemną aluzję na temat czarownic albo spojrzy wzrokiem sugerującym płonący stos. Tiffany musi wykryć źródło tej niechęci wobec siebie i koleżanek po fachu, oganiając się przy okazji od nadgorliwej opieki zadziornych Nac Mac Feeglów, mikrego wzrostu zabijaków, a na koniec zdając ostateczny egzamin przed komisją złożoną między innymi z Babci Weatherwax i Niani Ogg. Może przy okazji trafi się Tiffany jakiś „namiętny przypadek”, przystojny i inteligentny młodzieniec, na którym można polegać i z którym można budować przyszłość...

„W północ się odzieję” to typowa dla Pratchetta powieść przygodowo-awanturnicza: rozwiązywanie zagadki coraz silniejszej niechęci wobec czarownic, prowadzące od jednego barwnego epizodu do drugiego, komplikowane jest przez niesfornych Feeglów. Tiffany podąża tropami wiodącymi w przeszłość i do wielkiego Ankh-Morpork, składa wizyty w najbardziej niestabilnym miejscu na świecie i w Centrum Żartów Boffo („Kapelusz młodej czarownicy, ze złowieszczym brokatem. Rozmiar 7. Cena: 2,50 AM$. Boffo! Magiczna marka!!”). Nie brakuje też humoru: niezrównany opis atrakcji jarmarku szorowania (konkurs toczenia serów, stoisko nurkowania po żaby; niestety, w tym roku nie pojawił się człowiek, który wkładał sobie łasice do spodni; być może się zniechęcił) czy wnikliwe uwagi na temat hodowli świń i ich chorób („szory, ślepowzdęcia, mosiężny kark, pływanie zębów” itd.). Jak to się jednak ostatnio coraz częściej dzieje u Pratchetta, jest w tej książce dużo więcej – i nie są to rzeczy przyjemne. W poruszający sposób pokazana jest kwestia przemocy i sposób, w jaki lokalna społeczność rozprawia się z tymi, którzy wykraczają poza przyjęte granice zachowań. Nagonka na czarownice jest okazją do wskazania, jak niewiele trzeba, by kogoś napiętnować, uczynić kozłem ofiarnym – zawsze bowiem dzieje się coś złego i zawsze znajdzie się jakaś stara kobieta, stary mężczyzna, obcy, przybysz, których można o to zło obwinić. Demon ścigający Tiffany, którego pojawienie się podsyca takie zachowanie, to uosobienie tego uniwersalnego mechanizmu. Obolała musi stoczyć walkę z Przebiegłym, ale nawet pokonanie go niewiele pewnie zmieni.

Nie byłem wielbicielem Tiffany Obolałej i Nac Mac Feeglów, to pozostałość po czasach, gdy ona nazywała się jeszcze Akwilą Dokuczliwą, a oni Fik Mik Figlami i nader drętwo się ich przygody czytało. Na szczęście trzeci tom cyklu, „Zimistrz”, już w tłumaczeniu Piotra W. Cholewy, okazał się bardzo przyjemnym zaskoczeniem, a „W północ się odzieję” poziomem nie odbiega od moich ulubionych powieści o czarownicach. Muszę się teraz cofnąć i poznać wcześniejsze perypetie Tiffany w nowym przekładzie.

„Dopóki czytasz, dopóty jesteśmy razem”

$
0
0



Ann Kirschner, Listy z pudełka. Sekret mojej mamy, tłum. Barbara Gadomska, Aleksandra Geller, AMF 2008.
Dla Ann Kirschner historia rodziny zaczynała się w 1946 roku, gdy jej matka, polska Żydówka Sala Garncarz, przypłynęła do Stanów Zjednoczonych ze swym świeżo poślubionym mężem. O tym, co działo się wcześniej, Sala nie chciała mówić. Dopiero po wielu latach, na kilka dni przed poważną operacją, przekazała córce pudełko pełne listów i fotografii. Te pieczołowicie przechowywane pamiątki pozwoliły Ann wejść do świata, którego nie znała i o którym jej matka przez dziesięciolecia nie chciała wspominać.

Brzmi to jak wstęp do banalnego romansu, ale jest jak najbardziej poważną historią o odtwarzaniu świata polskich ortodoksyjnych Żydów, który przestał istnieć wraz z zagładą jego mieszkańców. Sala Garncarz pochodziła z rodziny pobożnych, biednych Żydów z Sosnowca. Z całego licznego rodzeństwa ona przejawiała największą ciekawość świata, jej najtrudniej było usiedzieć w miejscu. Po wybuchu wojny Sosnowiec włączony został do Rzeszy, a tamtejsi Żydzi, poddani restrykcyjnemu prawu, mieli stać się niewolniczą siłą roboczą w obozach Organizacji Schmelt, pracować w fabrykach i na budowach.

W październiku 1940 roku przyszło wezwanie, nakazujące starszej siostrze Sali, Róży, zgłosić się do obozu pracy w Geppersdorfie (dziś Rzędziwojowice). Sala postanowiła pojechać tam zamiast Róży, która, jej zdaniem, była zbyt wątła, by dać sobie radę. Teoretycznie miała przebywać poza domem sześć tygodni, pozostała w obozach do końca wojny, co – paradoksalnie – być może uratowało jej życie. Wiedziona, jak to nazwała jej córka, „instynktem archiwistki” od początku starannie zbierała listy z domu i od przyjaciółek, liściki wymieniane w obozie, urodzinowe laurki, zdjęcia; skrzętnie ukrywane przed rewizjami stały się podstawą do rekonstrukcji losów Sali i jej rodziny, wymownym świadectwem czasów Zagłady.

Korespondencja nawiązana została dość szybko, chociaż z powodu obozowych ograniczeń pozostawała raczej jednostronna. Sala mogła pisać rzadko i zdawkowo opisywać swoje życie. Rodzice i siostry nie bardzo mogli sobie na tej podstawie wyobrazić obozową rzeczywistość: ciężką pracę, szykany, marne wyżywienie, kiepskie warunki mieszkaniowe, chociaż współczuli Sali oderwania od najbliższych i mocno za nią tęsknili. Listy z domu wypełniały drobne detale życia codziennego, ale też upomnienia Róży, by młodsza siostra pamiętała o wpojonych jej zasadach religijnych i moralnych. Wsparciem dla Sali w nowych warunkach była energiczna, starsza przyjaciółka Ala Gertner (stracona w 1945 roku w Auschwitz za pomoc w przygotowaniu buntu Sonderkommando), której w korespondencji poświęcano wiele miejsca. Obie strony zdawały sobie sprawę z wartości listownych więzów: „Czy wiesz, dlaczego tak dużo piszę? – pytała Róża. – Bo dopóki czytasz, dopóty jesteśmy razem”.

W 1942 roku, wraz z pogarszaniem się warunków w sosnowieckim getcie, zmienił się ton listów do Sali. Nagle wiele spraw opisywano półsłówkami, ale wszystko wskazywało na to, że rodzina głoduje, a marny obozowy wikt stał się rzeczą godną zazdrości: „Po wielekroć dziękujemy Bogu, że co by się nie działo, nie musisz się martwić o jedzenie, a to wiele znaczy. [...] Szczególnie dobrze nie wyglądamy, bo niby jakim sposobem?” Kilka dni później Róża jeszcze dobitniej wyraziła, jak wygląda sytuacja w Sosnowcu: „jesteśmy przeszczęśliwi, że nie ma Cię dziś z nami”. W getcie wszyscy drżeli przed wywózkami (określanymi w listach mianem „wesela”), a jedynym sposobem zabezpieczenia się przed nimi było zdobycie dobrej pracy.

Listy z domu urwały się po 12 sierpnia 1942 roku, kiedy zlikwidowano getto w Sosnowcu.

Opowieść Ann Kirschner jest przejmująca dzięki wykorzystaniu pamiątek matki. Czytamy listy, przeplatane rzeczowym komentarzem autorki, uściślającym i wyjaśniającym wiadomości z korespondencji. Ponieważ nie zachowały się listy Sali, jej dzieje są słabiej zarysowane niż historia rodziny pozostawionej w Sosnowcu; jej przejścia wydają się mniej dramatyczne niż los reszty Garncarzy. Dopiero w drugiej połowie opowieści Sala wraca na pierwszy plan, kiedy próbuje poznać losy swoich sióstr i rodziców, nawiązać pozrywane kontakty, a wreszcie, już po wojnie, ułożyć sobie na nowo życie. Niewiele wspomnień ocalonych z Holokaustu jest tak bogato udokumentowanych; Sali udało się zachować listy ponad 80 nadawców. Materiały te można oglądać na stronie internetowej: http://web-static.nypl.org/exhibitions/sala/index.htmlwraz z dokładnymi objaśnieniami.

Wyścigi w literaturze (cz. II): „Lesio” Joanny Chmielewskiej

$
0
0

[...] Lesio nagle wrósł w ziemię. Do przystanku na placu Unii podjeżdżał autobus z napisem WYŚCIGI. Pchała się do niego grupka ludzi, ale wewnątrz było jeszcze nieco miejsca.
– Konia!!!... – krzyknęło Lesiowi w duszy zuchwale i buntowniczo.
Pchnięty kategorycznym żądaniem nagle rozbestwionej duszy rzucił się do autobusu. Pchnięty równie kategorycznym życzeniem kontrolera rzucił się do kasy. Następnie znów podporządkował się duszy.
Dusza, zniecierpliwiona i pełna gwałtownie rosnących wymagań, zmusiła go do wykupienia najdroższego biletu wstępu za 30 złotych, przegnała obok pustego w tej chwili paddocku i wpędziła do budynku trybuny. Program wyścigów pominęła milczeniem, z czego można wnioskować, że jej na nim nie zależało. Na bilecie wstępu też by jej zapewne nie zależało, gdyby nie to, że bez niego nie wpuszczano do środka.
Przekroczywszy drzwi Lesio znalazł się w samym środku półprzytomnej, zemocjonowanej tłuszczy, usiłującej w możliwie krótkim czasie stracić możliwie dużo pieniędzy. [...]
Nie wdając się w nie znane mu i skomplikowane szczegóły podstaw gry na wyścigach, bez chwili namysłu udał się do tej samej kasy co poprzednio. W głowie huczał mu potężny młyn, głuszący wszelkie skojarzenia. Nie obudził się w nim nawet cień przypuszczenia, że zasadniczym elementem tej całej zabawy są przecież konie. Nie wiedział w ogóle, gdzie te konie się znajdują, nie zauważył ich dotychczas, nie istniały dla niego. [...]
Wręczył kasjerce następne pięćset złotych, mówiąc stanowczo to, co mu wpadło w ucho przy bufecie:
– Dwa trzy. Pięć razy.
Przed Wielką Warszawską, 1967 rok.
Dumny i głęboko poruszony nie zatrzymywał się już nigdzie, lecz jął obchodzić wkoło całe pierwsze piętro. Miał niejasne wrażenie, że teraz powinno się dziać coś, w wyniku czego on znów będzie wygrany, nie wiedział tylko dokładnie, co by to mogło być. [...] Dzwonek, oznaczający zakończenie przyjmowania wpłat, napełnił go głębokim niepokojem. Wydawało mu się, że lada chwila przeoczy coś szalenie ważnego. Coraz bardziej przejęty odruchowo podążył tam, gdzie wszyscy, to znaczy na stronę torów.
W napięciu i z wytężoną uwagą jął wpatrywać się w dal, toteż start piątki arabów spod samej niemal trybuny nie dotarł do jego świadomości. Dopiero kiedy araby przebiegły połowę trasy i znalazły się po drugiej stronie pola, tam, gdzie spoczywał jego wzrok, pojął wreszcie, że coś leci. Uczyniwszy wysiłek umysłowy przypomniał sobie nagle, że to są konie. Prawda, konie!... Przecież on gra na wyścigach! Postawił na jakieś konie, to konie właśnie lecą, zaraz tu będą i w związku z tym on zaraz wygra!
Powoli zaczęła nawet docierać do niego treść dźwięków, rozlegających się dokoła. Osobnik oparty tuż obok o balustradę patrzył przez lornetkę i udzielał informacji pozostałym, patrzącym gołym okiem. Wszyscy byli wyraźnie zdenerwowani i zdenerwowanie to zaczęło się udzielać Lesiowi, dotychczas, dzięki pewności wygranej, wręcz rażącemu na tle otoczenia.
– Piątka ciągle prowadzi! – wrzeszczał facet z lornetką. – Piątka prowadzi, za nią trójka, potem dwójka!... Trójka dochodzi, nie, zostaje!... [...]
– Panie, mów pan! Co na tym wirażu?!
– Trójka wychodzi, piątka druga!...
– I tak będzie trzy, pięć, zobaczy pan!...
– Mam dwójkę w triplach! — wrzasnął ktoś rozdzierająco.
Ten rozpaczliwy, acz niezrozumiały okrzyk wstrząsnął Lesiem do głębi. Padł na plecy stojącego przed nim faceta i nie wytrzymał nerwowo.
– Mów pan! – krzyknął, szarpiąc za rękaw właściciela lornetki.
Właściciel lornetki czynił starania, żeby wydrzeć mu rękaw, wraz z szarpaną częścią odzieży miotała mu się bowiem ręka z przyrządem optycznym, który usiłował przyłożyć do oczu. Konie były już na prostej, Lesio nerwowo szarpał, poniechał więc lornetki i wrzeszczał dalej, oceniając sytuację bez udoskonaleń technicznych. 
– Walet idzie, Walet! Piątka druga!
– Chała druga! Dwójka ją bierze! Już jest trzy dwa!...
– Dwójka wychodzi!
– Nie daj się!!!...
– Walet dawaj. Walet dawaj!!!...
– Jest! Dwa trzy!!!...
– Cholera ciężka, trzy dwa grałem dziesięć razy!...
Nieprzytomny i niemal wytrzeźwiały z przejęcia Lesio bez protestu pozwolił się wepchnąć z powrotem do środka. Dwa trzy!... Dwa trzy to było to, co miał napisane na pięciu wykupionych biletach! Wygrał! Znów wygrał! Sam los był po jego stronie! [...]
O wysokości wygranej sumy dowiedział się dopiero po jej otrzymaniu, bo wszelkie ogłaszane przez głośnik i na tablicy informacje umykały jego uwadze. Porządek dwa trzy oceniony na 220 złotych, dał mu w ręce pięć i pół tysiąca i sprawił, że po odliczeniu sprzeniewierzonych funduszów był już na plusie. [...]
Joanna Chmielewska, Lesio, Czytelnik 1989, s. 105–110.

A teraz z zupełnie innej beczki...

$
0
0



Latający Cyrk Monty Pythona. Tylko słowa, t. 2, tłum. Elżbieta Gałązka-Salamon, Wydawnictwo RM 2006.

W dobie łatwo dostępnych płyt DVD czy całych skeczy zamieszczonych w internecie czytanie wydanych drukiem scenariuszy kolejnych odcinków „Latającego Cyrku” wydaje się być raczej rozrywką dla zagorzałych wielbicieli Pythonów. Ja nigdy się do takich nie zaliczałem. Oglądałem co prawda kolejne odcinki „Latającego Cyrku Monty Pythona”, nagrywałem po nocach na wideo „Żywot Briana” albo „Świętego Graala”, ale nie oglądałem ich w kółko, nie miałem cytatu z Pythonów na każdą okazję i na dodatek ze wszystkich członków trupy bez wahania rozpoznaję tylko Johna Cleese'a. (Ale za to do szczętu zgrałem kasetę „Monty Python sings”, zaśmiewając się dziwnie w miejscach publicznych, gdy w słuchawkach rozlegało się „Every sperm is sacred”). 

Wygłoszę więc może teraz herezję, za którą ortodoksyjni fani Pythonów mogą się oburzyć – ale „Latający Cyrk” bardzo zyskał w moich oczach w wersji książkowej, chociaż tekst nie jest w stanie oddać mimiki, gestykulacji, intonacji głosu, szaleńczych przebieranek (szczególnie „Pieprzniczek”, pretensjonalnych damulek, w które z upodobaniem Pythoni się wcielali), animowanych wstawek czy muzyki. A jednak niespieszna, dawkowana lektura pozwoliła mi się skupić na tym, co w „Latającym Cyrku” najważniejsze: na oszałamiającej ekwilibrystyce słownej, na absurdalnych skojarzeniach, karkołomnych grach słownych, zaskakujących puentach – wychwycenie tego wszystkiego faktycznie wymaga wielokrotnego oglądania każdego odcinka. Na dodatek w wersji książkowej mamy do czynienia z tekstem dużo pełniejszym niż ten, który jest w stanie w telewizji przeczytać lektor, o lakonicznych napisach nie wspominając. Co prawda tłumaczka Elżbieta Gałązka-Salamon uważa, że w rozwiniętych wersjach pewne scenki tracą swój komiczny efekt, gdy nie są połączone z obrazem, wydaje się to być jednak przesadnym zastrzeżeniem.
Pythonowskie Pieprzniczki.

Przekład pozwala się delektować niemal pełnią Pythonowskiego humoru, który jest prawdziwym wyzwaniem dla tłumacza. W skeczach mnóstwo jest odniesień do historii, obyczajów, miejscowości, kultury wysokiej i niskiej. Żongluje się nazwiskami wielkich filozofów, by za chwilę nawiązywać do jakiejś zapomnianej dziś telewizyjnej gwiazdki czy dawno emerytowanego sportowca. Aluzje do modnych niegdyś teleturniejów, seriali, reklam, produktów sąsiadują z parodiami polityków. W książce wiele z tych niuansów, całkowicie nam obcych, wyjaśniają przypisy, nie do pomyślenia w wersji obrazkowej. Można się zżymać, że to trochę jak wyjaśnianie dowcipu słuchaczowi, który nie zrozumiał puenty i że zabija całą radochę. Mimo wszystko jednak takich miejsc nie jest wiele, a to, co zostaje, jest wystarczająco śmieszne, by polecić wersję drukowaną wszystkim miłośnikom absurdalnego humoru najwyższej próby.

Kultura czasów okupacji

$
0
0




Alan Riding, A zabawa trwała w najlepsze. Życie kulturalne w okupowanym Paryżu, tłum. Piotr Tarczyński, Świat Książki 2012.

W okresie międzywojennym, gdy na Europę coraz dłuższy cień rzucały faszyzm, nazizm i komunizm, gdy ograniczano swobodę wypowiedzi artystycznej i wolność intelektualną, we Francji kultura miała się znakomicie. Nic dziwnego, że kręgi paryskiej bohemy nieustannie zasilali artyści ze wszystkich stron kontynentu, uciekający przed ograniczeniami, a nawet prześladowaniami we własnych krajach. Paryż bez wątpienia stał się głównym centrum kulturalnym epoki.

Będąc mocarstwem w dziedzinie sztuk pięknych, literatury, piosenki czy mody, Francja była jednocześnie państwem toczonym przez polityczną słabość. Mechanizmy demokracji coraz słabiej się sprawdzały, coraz silniejsze stawały się wpływy wszelkich radykałów: skrajnej prawicy czy komunistów. Ta słabość legła u podstaw klęski Francji w starciu z Niemcami w 1940 roku. Nastroje swoich rodaków w tamtym okresie brutalnie podsumował Jean-Paul Sartre: „W 1939 roku baliśmy się śmierci, cierpienia za sprawę, która nas brzydziła. To znaczy za obrzydliwą Francję, skorumpowaną, niesprawną, rasistowską, antysemicką, rządzoną przez bogaczy i dla bogaczy; nikt nie chciał za to umierać, dopóty, dopóki – no, cóż – zrozumieliśmy, że naziści byli jeszcze gorsi”.

W nowych warunkach, po klęsce i podziale państwa na dwie strefy: okupowaną, w której znalazł się Paryż, i nieokupowaną, rządzoną przez reżim marszałka Petaina, ludzie kultury musieli zająć jakieś stanowisko wobec otaczającej ich rzeczywistości. Publikować i występować w ramach dopuszczonych przez okupanta i rząd Vichy, czy raczej zaszyć się gdzieś na uboczu, złamać pióro i pędzel, skupić się na przetrwaniu trudnych czasów? Pokazywać się na przyjęciach w ambasadzie niemieckiej i odwiedzać Berlin w charakterze przedstawicieli francuskiej kultury, czy próbować stawiać opór, wykorzystać swoje talenty w walce z najeźdźcą? Czy przeważy konformizm, czy raczej przywiązanie do wolności? Czy można pisywać do reżimowych gazet, gdy równocześnie artyści żydowskiego pochodzenia są prześladowani, wyłapywani i wysyłani do obozów?

Paryskie kabarety i teatrzyki ruszyły pełną parą już w grudniu 1940 roku. Edith Piaf i Maurice Chevalier jeździli do Niemiec, by śpiewać dla francuskich jeńców wojennych, filmowcy przenieśli się na Lazurowe Wybrzeże, by kręcić rozrywkowe filmy, Louis-Ferdinand Celine wydawał nadal, tak jak przed wojną, antysemickie paszkwile, a Colette zamknęła się w swym paryskim mieszkaniu, ukrywała męża Żyda i pisywała opowiadania do prasy literackiej. Maleńkie grupki intelektualistów próbowały walczyć, wydając podziemne gazetki i rozprowadzając ulotki. Przedstawiciel Stanów Zjednoczonych starał się ułatwić emigrację jak największej liczbie ludzi kultury, a jego rodaczka, Florence Gould, prowadziła w Paryżu salon, w którym spotykali się zajadli faszyści, antysemici, Niemcy, ale też konformiści czy członkowie ruchu oporu.

Alan Riding napisał solidną, dobrze udokumentowaną historię francuskiej kultury w warunkach szczególnych. Nie potępiał, nie oceniał, przedstawił fakty, podkreślając przy okazji, jak różne były motywy twórców, którzy decydowali się na współpracę z okupantem lub reżimem Vichy, jak rozmaicie po wojnie oceniano te same postawy: jednych potępiano, innym wiele uszło płazem. Podsumowanie, pod znaczącym tytułem „Zemsta i amnezja”, to jeden z najciekawszych momentów książki. Znakomite są też rozważania wstępne: rys dziejów przedwojennej Francji ze szczególnym uwzględnieniem kultury, omówienie sytuacji kultury między wypowiedzeniem wojny Niemcom w 1939 roku a klęską w czerwcu 1940 roku i opis reakcji świata kultury wysokiej i popularnej na upadek Francji. Mniej pasjonujące jest omówienie sytuacji w poszczególnych dziedzinach kultury: filmie, teatrze czy muzyce, gdyż przedstawiane w nich osoby w większości nie są, jak mi się wydaje, powszechnie znane. Rzecz jasna, ciekawiej wypadają partie poświęcone literaturze, które zachęciły mnie do poznania „Obcego” Camusa (uznawanego za najwybitniejsze francuskie dzieło powstałe w czasie okupacji), wniknięcia w twórczość Sartre’a czy Irene Nemirovsky, pisarki żydowskiego pochodzenia, która zginęła w Auschwitz, zostawiając niedokończoną „Francuską suitę”, wielki fresk epoki, wydany dopiero w 2004 roku.

My, Polacy, pochlebiamy sobie, że byliśmy narodem bez Petaina i bez Quislinga, wygodnie zapominając o tym, że Hitler nie był zainteresowany polityczną współpracą z Polakami, miał zupełnie inne plany wobec ziem polskich i ich mieszkańców. Brak kolaboracji politycznej nie oznaczał jednak, że nie dochodziło do współpracy w sprawach mniejszych, choć często kosztujących życie jednostek: czy to składania donosów do Gestapo, czy zarządzania przejętym majątkiem żydowskim. Tematy te od niedawna są szerzej obecne w pracach historycznych. Co prawda sytuacji w okupowanej Francji i tamtejszej stosunkowej swobody kulturalnej nie można porównywać do niemal całkowitej likwidacji kultury polskiej przez Niemców, to mam nadzieję, że książka Ridinga stanie się inspiracją do przygotowania podobnego opracowania dotyczącego Polski w latach 1939–1945.

Za przesłanie książki dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

„Chcę się stać ulotną wiatru smugą...”

$
0
0



Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939–1945, zebrał Rafał Podraza, Agora 2012.

Nie chcę w tym udziału brać. Chcę się stać ulotną wiatru smugą.
I kiedy wszystko będzie skończone, powrócę do domu, do fiołków.

Wojenne zapiski Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej to portret kobiety, której świat rozpadł się w gruzy, a wraz z nim i ona zaczęła tracić integralność, rozsypywać się na cząstki. Przez wojnę świat stał się dla niej miejscem odrażającym i brudnym, brutalnym i pozbawionym piękna. Poetka straciła swój blask, zszarzała i zbrzydła, a oderwana od rodzinnego domu i najbliższych nie potrafiła już odzyskać energii, którą dawała jej Kossakówka i jej mieszkańcy. W tych notatkach, nieregularnych, urywanych, migawkowych i pisanych wyłącznie dla siebie („notatki do pieca przeznaczone”, 23 października 1941) zawarty jest ogromny ładunek goryczy, cierpienia, tęsknoty; sprawiały one, że nawet ukochanego męża ocenia skrajnie. Dostaje się też polskim emigrantom, wyższym szarżom wojskowym – wszystkim, których uważa za winnych swojej poniewierki na obczyźnie. Pawlikowska-Jasnorzewska więdnie z dala od Polski – nie tylko fizycznie. Czuje, że marnuje się również jej talent, na który nie ma zapotrzebowania – komu potrzebne jej filigranowe poezje, gdy trzeba grzmieć w surmy bojowe? A tego nie umie i nie chce robić, dostrzegając, że „wojnę szatan spłodził”, a jej własny mąż lotnik należy do tych, którzy bombardują niewinnych cywilów („Tylko nie idealizujmy lotników. To oni, mniejsza narodowość, są katami miast bezbronnych, dzieci, kobiet, starców w przytułkach”, 29 kwietnia 1942).

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, 1939 rok.
Skupia się Pawlikowska-Jasnorzewska jednak przede wszystkim na sobie: najpierw odczuwa niewygody długiej podróży na Zachód, potem podłe kwatery, nędzne wyżywienie i brak pieniędzy. Dojmujące są braki w garderobie, sukniach, pantoflachkupione okazyjnie futro sprawia jej ogromną radość. Proces zniszczenia przechodzi jednak również na nią samą: chudnie, brzydnie, przekwita, gorzknieje, czuje, że traci inteligencję. Sama nazywa siebie „jędzą pełną goryczy” (21 lipca 1942), która zatruwa swym jadem nieliczne chwile z ukochanym. Tę gorycz wzmagają ostatnie wspomnienia z kraju, wyrzuty sumienia o jakieś spory, niesnaski, zepsute ostatnie chwile z najbliższymi: „Ach, wyrzuty sumienia, węże drobne, większe, kusicielskie i dogryzające, glisty, wężowidła robacze” (2 stycznia 1941).

Dom i rodzina – śni o nich po nocach, tęskni przeraźliwie, żałuje wyjazdu... Martwi się o rodziców, siostrę, ich zdrowie i sytuację. Czuje się wygnana z raju lat dziecinnych, do którego powrócić nie może („Nasze »ja« czeka nas w rodzinnym domu, / Na pustym miejscu świątecznej wieczerzy...”, napisała w „Myśli świątecznej”). Śmierć ojca jest strasznym ciosem, wszystkie myśli kieruje wtedy ku matce, a kiedy i ona umiera, poetka zapisuje: „Dom już mnie nie obchodzi [...], już to dla mnie pusty rekwizyt, pamiątka tak gorzka, że nie pragnę go już oglądać. Ani Krakowa” (1 czerwca 1943), chociaż jeszcze kilka lat wcześniej modliła się: „domu w Krakowie [...] Wszystkich mi w zdrowiu przechowaj, nikomu nie daj krzywdy wyrządzić” (7 lipca 1940). Wszystkie uczucia skupia na Madzi, swojej siostrze, przeżywając głęboko brak wiadomości od niej,ale niepokój jest mniejszy, inny – ma nadzieję, że zdąży nacieszyć się młodszą siostrą po wojnie.
 
Wojciech Kossak i Magdalena Samozwaniec.
Z tymi troskami o siebie i ukochanych jest właściwie sama. Stefan Jasnorzewski, czekający na przydział, sam zdenerwowany niepewnością swego losu, denerwuje też żonę. Krytykuje jej wiersze,  a ją drobiazgi irytują tak bardzo, że porównuje go do swego pierwszego męża: „Doczekałam się przyjemniaczka męża a la Bzowski”. W bilansie sporządzonym 2 stycznia 1942 roku dostaje się wszystkim mężom Lilki: „Pierwszy [Władysław Bzowski] – kretyn notoryczny, nieuk i cham. Drugi [Jan Pawlikowski] – wariat trochę, zły charakter, egoista sentymentalny [...]. Trzeci [Stefan Jasnorzewski] – urok dziecka i zwierzęcia, ale dużo zarozumialstwa, pychy [...] Dla byle powodu dostaje ataku furii”. Ten podwójny obraz Lotka: najczulszego z mężów i budzącego lęk furiata powtarza się wielokrotnie; dziecko obdarzane zabawkami i zwierzątko pieszczone i milutkie, ale potrafiące pokazać pazury. Równocześnie tkliwość matczyna, erotyczne dreszcze i strach (26 lipca 1941). Wyjazd Jasnorzewskiego do jednostki dokłada Marii jeszcze tęsknotę za ukochanym.

Stefan Jasnorzewski.
A kiedy już wydaje się, że koszmar ma się ku końcowi, atakuje choroba. Jasnorzewska nie lubi lekarzy, nie wierzy w ich diagnozy i środki. Winę za złe samopoczucie składa na zmęczenie i stres („Ot, babskie zdrowie jest bardzo wymagające i nie lubi wielu rzeczy: zmiany klimatu, zmartwień i zmęczenia”, 24 czerwca 1944; „Wszystkie te trucizny i szoki nagromadziły się we mnie”, 28 września 1944). Stan poetki jednak się pogarsza, czekają ją kolejne pobyty w szpitalu, operacje, naświetlania. Zapiski z tego okresu to początkowo próby łudzenia samej siebie, że będzie dobrze, dziarskiego udawania, że nie dzieje się nic poważnego, że zabiegi lecznicze, choć nieprzyjemne, pomogą. Pawlikowska-Jasnorzewska stara się ze wszystkich sił dobrze wyglądać w szpitalu, nie dać się złamać nowotworowi psychicznie („Nigdy sobie dotąd sprawy nie zdawałam, jak ważne są takie głupstwa w takich okolicznościach, które same przez się bardzo dumę człowieka, a zwłaszcza kobiety, poniżają i dręczą”, 24 lutego 1945). Stan zdrowia jednak wciąż się pogarsza i wkrótce już Lilka nie wychodzi ze szpitala; jej notatki zamieniają się w ciąg drobiazgowo opisywanych objawów własnego upadku, ordynowanych przez lekarzy specyfików, zabiegów i diet, wreszcie własnych stanów psychicznych, bólu, cierpienia, przerażenia, poczucia, że własne ciało ją zdradziło: „Jestem jak położony łan, zbity gradem, połamany. Wszystko we mnie chore, spalone, wstrząśnięte” (26 czerwca 1945). Czytelnik tych zapisek czuje się, jakby siedział w kącie szpitalnego pokoju. Każdy z nas musi sam podjąć decyzję, czy w tej sali pozostać, czy wyjść. Czy towarzyszyć jej umieraniu, czy zamknąć za sobą drzwi, odciąć się od fizjologicznych detali agonii i zachować Marię Pawlikowską-Jasnorzewską w pamięci jako piękną córkę Kossaka, którą upływ czasu zdawał się omijać.

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.
Magdalena Samozwaniec nie chciała publikacji zapisków siostry; nie wiem, czy dlatego, że zawarte w nich opinie i opisy były dla niej samej zbyt bolesne, czy też nie chciała, by czytelnicy oceniali jej ukochaną Lilkę przez pryzmat notatek pisanych w sytuacji szczególnej, w napięciu tak wielkim, że z pewnością nie pozwalało na zachowanie obiektywizmu i wyczucia proporcji wobec spraw i ludzi. Na pewno nie chciała, by niezdrową sensację budziły fizjologiczne detale ostatnich miesięcy życia „Zalotnicy niebieskiej”. Po blisko siedemdziesięciu latach od śmierci Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej dziennik jest dostępny, z dołączonymi wierszami z ostatniego, przygotowywanego do druku tomiku „Szachownica”. To nie tylko ważne uzupełnienie biografii poetki, ale też dzieło przywracające nam prawdziwego człowieka w miejsce wyretuszowanej eterycznej istoty, genialnej córki Marii z Kisielnickich i Wojciecha. 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Agora.

Viewing all 133 articles
Browse latest View live