Matka Pawła była szalenie zdenerwowana. Telefonowała do mnie już od przedświątecznej środy, mniej więcej cztery razy dziennie.– Moja kochana – mówiła – ja już nie wiem, co zrobić z tą Wilią. Paweł jedzie w niedzielę rano na rykowisko, to znaczy, przepraszam, na zimowisko, to się teraz tak nazywa, ale oni tam chyba będą jeździć na nartach, a mąż wraca z terenu w sobotę w nocy, a Wilia w tym roku wypada w niedzielę, a tymczasem mówią,
że może być wyprawiona też w sobotę, ale co to za Wilia bez męża.
– No to zróbcie w niedzielę – poradziłam.
– To znowu Pawła nie będzie.
– To już nie wiem.– To może przyjdziecie do nas?
– Którego dnia?
– Żebym ja wiedziała!
– A jak zrobiliście w zeszłym roku?
– No zwyczajnie w Wilię.
– No to zróbcie tak samo.
– No właśnie. Tylko w sobotę czy w niedzielę?
– A co mówi Paweł?
– Nic. Tylko że jedzie w drelichowych spodniach, a tu mróz i że szalika za nic nie włoży, bo tego nikt już nie nosi, i żebym mu uszyła flanelowy pokrowiec na gitarę, bo on ją musi zabrać i boi się, żeby mu się nie przeziębiła. [...]W piątek późnym wieczorem zadzwoniła znowu matka Pawła i powiedziała, że wszystko już się ułożyło, że zrobiła dziką awanturę międzymiastową mężowi i zażądała, żeby przyjechał na sobotnią Wilię. I że pewnie przyjedzie, a jak nie, to ponieważ się teraz gniewają na siebie, to będzie można zrobić spokojnie Wilię bez niego. I żebyśmy przyszli.– Musicie – dodała. – Co to za Wilia bez dzieci. Przyrzekłam, że przyjdziemy.Potem zadzwoniła teściowa, że u niej Wilia jest w niedzielę i zaprosiła.W sobotę ogarnęła mnie panika i pobiegłam do garmażerni, gdzie kupiłam rybę faszerowaną i w galarecie, sałatkę śledziową, zimny schab, zimną cielęcinę i pół kilo tatara.Całe popołudnie schodziłam do sklepu po chleb, bo wciąż nie przywozili, a gdy wreszcie przyjechały bochenki, kupiłam z tego wszystkiego trzy.Na moje nieszczęście zauważyłam na półce puszki rumuńskiego zielonego groszku po dwanaście pięćdziesiąt i kazałam sobie dać cztery.Gdy już wychodziłam, nie było prawie ludzi w sklepie i panny zabierały się praktycznie do fajerantu, kiedy przywieziono skrzynki z pomarańczami. Nie było wyjścia, kupiłam dwa kilo i zostało mi w kieszeni dwanaście złotych i czterdzieści pięć groszy.Mąż już był w domu. Był bardzo zadowolony z siebie, bo przyniósł dwa bochenki chleba lecytynowego z Delikatesów (nie starzeje się) i dwa kilo pomarańczy. Zostało mu w kieszeni siedem złotych osiemdziesiąt.Ojciec Pawła zdążył na sobotę wieczór do domu i nawet przywiózł ze sobą zająca z terenu i żonie zaaplikował czeski naszyjnik ze sztucznych brylantów i rubinów oraz takież kolczyki. Paweł dostał dwa szaliki wełniane, dwie pary rękawiczek narciarskich z nieprzemakalnego płótna i trzy powieści współczesne dla młodzieży. Mój mąż dał mu scyzoryk, a ja wyciągnęłam demagogicznie płytę Presleya zakupioną w prywatnym komisie.
Scena z serialu "Wojna domowa". Jedliśmy wszystko co trzeba i matka Pawła ani razu nie powiedziała mu, żeby już przestał, bo się przeje, co wymagało rzeczywiście wielkiej dyscypliny wewnętrznej.Pożegnaliśmy się wcześniej, bo nazajutrz skoro świt miał się odbyć odjazd Pawła i wzięliśmy sodę oczyszczoną, pastylki „Vichy” oraz po gumowym worku z gorącą wodą do łóżka. Spaliśmy marnie.Już w niedzielę rano zaczęto dzwonić w sprawie jedzenia. „Może byście przyszli, mamy indyka”. Ponieważ wieczór mieliśmy zajęty, załamaliśmy się dopiero po czwartym zaproszeniu i zgodziliśmy się przyjść o piątej na godzinkę, pod warunkiem, że nie będzie nic do jedzenia. Gospodarze mieli Wilię poprzedniego dnia, więc na stole stała ryba w galarecie, zimne mięsa, ćwikła, pasztet i owoce. Zjedliśmy makowiec i placek, popiliśmy herbatą i zostawiliśmy gospodarzy przy pełnym stole. Byli wyraźnie podenerwowani.Wilię niedzielną zjedliśmy u teściowej.W poniedziałek nie jedliśmy śniadania. Ale zgodziliśmy się po zapewnieniach, że nie będzie prawie nic do jedzenia, na odwiedzenie jednych znajomych pomiędzy pierwszą a drugą, innych około piątej, a na kolację byliśmy już umówieni od dawna u mojej kuzynki. Pasztet najlepszy był na drugiej wizycie.We wtorek telefony były już błagalne. „Przyjdźcie i pomóżcie coś zjeść”. Pomogliśmy w dwóch miejscach i to tylko dlatego, że byli to naprawdę bliscy ludzie. Wszędzie szliśmy piechotą i zanosiliśmy pomarańcze.We środę po południu przyszła matka Pawła. Wyglądała niedobrze. Dałam jej świeżo parzony „Yunan” bez cukru i bez cytryny. Dała mi jakieś szwajcarskie białe pigułki, które dostała od kogoś z Ministerstwa Spraw Zagranicznych – antidotum pobankietowe.
– To były pierwsze święta bez Pawła – westchnęła – i musieliśmy wszystko sami zjeść. Na przyszły rok będzie jeszcze gorzej, bo Wigilia wypada w poniedziałek. Trzeba go będzie jakoś zatrzymać w domu.
↧
Maria Zientarowa, "Święta bez dzieci"
↧
Nierządnicy żywot mało atłasowy
Daniel Defoe, Fortunne i niefortunne przypadki sławetnej Moll Flanders, tłum. Krystyna Tarnowska, Wydawnictwo Dolnośląskie 2005.
Za streszczenie wystarczy sam tytuł: „Fortunne i niefortunne przypadki sławetnej Moll Flanders, która urodziła się w Newgate, a podczas swego sześćdziesięcioletniego urozmaiconego życia, poza dzieciństwem, była dwanaście lat ladacznicą, pięć razy żoną (w tym raz własnego brata), dwanaście lat złodziejką, osiem lat deportowaną zbrodniarką w Wirginii, a wreszcie wzbogaciła się, żyła uczciwie, zmarła jako pokutnica, spisane z jej własnych wspomnień”. Córka więźniarki z Newgate, wychowana na cnotliwą panienkę, uwiedziona została przez bogatego panicza i odtąd piekło coraz mocniej zaciskało wokół niej swe macki. Defoe nie oszczędza swojej bohaterki, urozmaicając jej żywot na wszelkie sposoby i na wszelkie sposoby starając się ją przedstawić jako zdeprawowaną i upadłą kobietę. Niestety, trzysta lat temu pisząc, nie miał pojęcia o psychologicznym uwiarygodnianiu bohaterów, więc Moll sprawia raczej wrażenie marionetki szarpanej na wszystkie strony przez podły los i bujną wyobraźnię autora niż samoistnej postaci, którą własne złe skłonności pociągają ku niemoralnym i przestępczym czynom: prostytucji, bigamii, kazirodztwu, kradzieży. Na dodatek charakter Flanders zmienia się ze sceny na scenę: raz jest sprytną, obrotną kobietką, która wyjdzie obronną ręką z każdych tarapatów i zgromadzi przy okazji mająteczek, innym razem naiwną istotą, która do trzech nie zliczy i nie poradzi sobie z najprostszymi codziennymi sprawami – i nie jest to bynajmniej wynik przemian samej bohaterki, raczej autor obdarza ją akurat takimi cechami, jakie mu są potrzebne w danej scenie.
Książka opowiada kolejne epizody z życia Moll: niektóre wydarzenia opisywane są szczegółowo, nad innymi Defoe się prześlizguje, kwitując je lakoniczną wzmianką. Brakuje w tym nieco umiaru, w pewnym momencie wręcz żal Moll, na którą walą się wszystkie plagi egipskie; łatwo nawet o znudzenie, choćby przy opisywaniu kolejnych złodziejskich eskapad bohaterki. Przy odpowiednim dawkowaniu lektura daje jednak sporo przyjemności, a są też partie błyskotliwe: wielka tyrada na głupotę niewieścią, w której pobrzmiewają tony niemal feministyczne, znakomity opis londyńskiego podziemia położniczo-aborcyjno-adopcyjnego i procederu „fabrykacji aniołków”, uwagi o systemie prawnym czy nader plastyczne opisy londyńskiego więzienia. Do tego mnóstwo obserwacji obyczajowych, i to dotyczących nie tylko półświatka, a także interesujących postaci drugoplanowych: tu szczególnie wyróżnia się akuszerka, która stanie się przyjaciółką Moll. Dzięki temu czyta się „Przypadki” niemal jak reportaż, Defoe robi zresztą wszystko, by przekonać czytelnika, że ma do czynienia z autentycznymi zapiskami kobiety upadłej. Chociaż nie udało mu się to w pełni, zmienne losy Moll Flanders warto poznać.
↧
↧
Rodzina Addamsów made in Poland
Marcin Pałasz, Zwłokopolscy, W.A.B. 2012.
No to mamy Nowy Rok. Życzę wszystkim wiele radości i nowych odkryć, nie tylko czytelniczych, spełnienia marzeń i równowagi ducha. Niemal wszędzie już podsumowania minionego roku, a ja wciąż tkwię wśród przeczytanych, a niezrecenzowanych książek. Trochę dużo mi się tych zaległości zrobiło, ale postaram się ich jak najprędzej pozbyć. Rzutem na taśmę kilka słów o książce, która jutro musi wrócić do biblioteki.
W podwrocławskim Pietrzykowie działa Radio Hades, którego celem jest, by wszyscy poszli do nieba. Siostra Cherubina dba o aktualność wiadomości z okolicy, a siostra Donalda czuwa nad stroną techniczną audycji (i w ogóle jest demonem mechaniki i królową szos na swym harleyu). Do lokalnych osobliwości zalicza się kompozytor Wolfgang, który po ukończeniu kolejnej symfonii urządza spektakularne palenie fortepianu. Rodzina Kovvalskich natomiast jakoś sensacji nie wzbudza, mimo iż ich pies Püdel przypomina małego krokodyla, a najmłodszy Kovvalski, Piter, jest zielony i cuchnie formaliną. Co najwyżej ktoś zauważy, że chłopak niezdrowo wygląda. W miasteczku jednak pojawia się tajemnicza korporacja i nagle atmosfera wokół Kovvalskich się zagęszcza: ktoś ich śledzi, próbuje osaczyć i wykorzystać w jakichś niecnych celach. Wraz ze swymi przyjaciółmi Peter stara się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Tworząc swoich „Zwłokopolskich” (zgrabne nawiązanie do serialu, chociaż nieuzasadnione fabułą) Marcin Pałasz inspirował się rodziną Addamsów: obdarzył swych bohaterów dziwacznymi zainteresowaniami i zdolnościami oraz nietypowym wyglądem (rodzice Petera wyglądają niemal jak Gomez i Morticia). Atmosfera też jak u Addamsów: sporo niesamowitości, nieco grozy i niezła dawka humoru. Zdecydowanie najlepsze są zapisy audycji siostry Cherubiny, nienajgorsze scenki szkolne. Historyjka jednak jest miejscami naciągana, zakończenie zaś robi wrażenie pospiesznie dosztukowanego, ale być może grupie docelowej (dziewięciolatkom, jeśli wierzyć okładce) to nie będzie przeszkadzać. Mnie momentami uwierało, ale jako bezpretensjonalna rozrywka „Zwłokopolscy” spisali się całkiem nieźle, chociaż poprawa nastroju trwa tyle, ile pamięć o perypetiach Petera i spółki – niedługo.
↧
Jeremi Przybora, „Polowanie na maciorę api”
Było to w czasach, kiedy jako młody jeszcze podróżnik tropikalny przemierzałem dżunglę dorzecza Amazonki. Pewnego tropikalnego poranka, kiedy odpoczywałem w cieniu drzewa mambo, nad jednym z jej lewych dopływów, nadbiegł zdyszany Nagikapu, wierny tubylec, bajecznie kolorowy, i tak rzecze w narzeczu dorzecza: – O świcie maciora api wyprowadzi młode na skraj dżungli i wtedy będzie można ją wydoić.Trzeba tu wyjaśnić, że udój dzikich macior api jest niesłychanie trudny i niebezpieczny. Dostarczają one mleka dobrowolnie jedynie swoim młodym i to tylko wtedy, kiedy je posiadają. Poza tym niejednokrotnie wolą unicestwić śmiałków, miast dać się im wydoić. Mniej niebezpieczne maciory dają, na widok białego człowieka, mleko odciągane.Kiedy bóg Ramoginawambula (tak tubylcy nazywają zmierzch) napełnił dżunglę jazgotem dzikich bestii, wsiedliśmy wraz z Nagikapu, z bronią na wszelki wypadek i bańką na mleko, do czółna z kory drzewa mambo, by popłynąć w dół rzeki, starannie omijając rozwarte paszcze aligatorów. Wysiedliśmy na skraju dżungli. Tam, ukryci w zaroślach krzewów lu, naśladując, dla zmylenia czujności drapieżników, śmiech małpek chichotek i opędzając się od gzów tropikalnych, czekaliśmy na pojawienie się wyśnionej maciory.Księżyc już wzeszedł, gzy się uśpiły, wzmógł się jazgot dżungli, a maciory jakoś nie było widać, chociaż boki już pozrywaliśmy sobie od tego chichotania. Zaczynałem wątpić w pojawienie się upragnionego zwierzęcia i obserwowałem ptaszka pitu, który ciekawie przyglądał się nam z pobliskiej gałązki. Oryginalne te ptaszki jedynie w lecie znoszą jajka, które wskutek tego rozbijają się im przeważnie, chyba że trafią do wody, w której wykluwają się z nich wówczas żółwie pitu. Ptaszek pitu siedział na gałązce drzewka agno-ungo, które tym się różni od drzewka ungo-ango, że ptaszki pitu siadają jedynie na jednym z nich. Niestety ornitologom nie udało się dotąd ustalić, na którym, ponieważ ptaszki pitu często się mylą.Moją kontemplację przebogatej natury tropikalnej przerwał nagle przeraźliwy ryk i w oparach przedświtu zamajaczyło, w niedużej od nas odległości, potężne cielsko maciory api, otoczone charakterystycznymi sylwetkami baraszkujących u jej wymion młodych. Był to egzemplarz nader mleczny, pełnotłusty, ale i nader niebezpieczny. Rozejrzała się najpierw dokoła, a nie spostrzegłszy nas, ukrytych z wiatrem w krzewach lu, zaczęła spokojnie paść się, pomrukując pogodnie.Należało działać szybko i możliwie skutecznie: doczołgać się na brzuchu do maciory, możliwie od tyłu, gdyż z tyłu samice api nie widzą tak dobrze, następnie zaś moim zadaniem było bezszelestnie podstawić bańkę na mleko, do której już zadaniem Nagikapu było zręcznie i niepostrzeżenie wydoić zwierzę, naśladując palcami ssanie młodych apiąt, których jednocześnie nie należało płoszyć.Mimo szalonego napięcia nerwów, w czasie czołgania się nie mogłem nie widzieć tysiąca dziwów, ukrytych wśród wysokich tropikalnych traw polany, na którą wpełzliśmy opuściwszy krzewy lu. Oto nieprzemakalna żabka tropikalna, oto niebezpieczny, niepozorny, a śmiertelnie cuchnący kwiatuszek fuj. Oto wąż pędzlownik, którego prymitywnym zakończeniem pędzlowatym posługują się tubylcy dla namydlania twarzy przed goleniem... Nie! Na Boga! To nie wąż pędzlownik! To już ogon maciory api zamajaczył w poświacie zachodzącego księżyca! Bezszelestnie otwieram bańkę i podaję ją Nagikapu, ale w tej samej chwili przelatuje ptaszek pitu i swoim fatalnym zwyczajem niesie się w powietrzu! Jajeczko spada na grzbiet zwierzęcia, które niespokojnie porykuje. Tuż przy sobie widzę wykrzywioną przerażeniem twarz Nagikapu i słyszę jego zdławiony szept w narzeczu dorzecza:– Uciekajmy!Kiedy znowu szczęśliwie znaleźliśmy się w bezpiecznych zaroślach krzewów lu, stwierdziłem, że włosy Nagikapu są siwe, a ten dotychczas tak bajeczcznie kolorowy tubylec stał się zupełnie bezbarwny.– Przeklęty ptaszek pitu! – powiedziałem. – Wszystko nam zepsuł tym swoim zniesieniem się nie w porę!– To nie ptaszek pitu winien... – bełkotał pobladły Nagikapu. – Byliśmy o krok od zguby. To był samiec api!
![]() |
Jeremi Przybora, Wiesław Michnikowski, Jerzy Wasowski. |
↧
Minął rok drugi
Dwa lata temu pojawił się pierwszy wpis na moim blogu.
Wszystkim, którzy przez ten czas czytali to, co pisałem, komentowali, inspirowali i wspierali bardzo dziękuję.
Zapraszam na tradycyjny tort, a tych, którzy nie lubią słodyczy albo mają już dość podsumowań czytelniczych, od razu do bufetu.
***
Pod względem ilościowym rok 2012 był całkiem niezły, gorzej z objawieniami i książkami rzucającymi na kolana. Najwięcej wrażeń przyniosły dwie klasyczne już powieści Johna Steinbecka: „Na wschód od Edenu” i „Myszy i ludzie”– obie pełne uniwersalnej mądrości, a na dodatek znakomite literacko. Takich książek się już dziś nie pisze, westchnąłem w recenzji, i faktycznie: dwa kolejne tytuły na liście najlepszych powieści ubiegłego roku też mają swoje lata: „Świniobicie” Magdy Szabo jest pogłębioną psychologicznie historią dwóch rodzin, na dodatek misternie skonstruowaną, „Eden” Stanisława Lema zaś to trzymająca w napięciu i pełna goryczy opowieść o próbie nawiązania kontaktu z Obcymi – o tej książce niedługo więcej.
Muszę też wspomnieć o „Niuchu” Terry’ego Pratchetta, który z autora humorystycznych historii od dłuższego czasu zmienia się w autora życiowych historii zaprawionych goryczą (ale wciąż pełnych humoru). W kategorii powieść młodzieżowa konkurencję zdystansował Marcin Szczygielski i jego „Omega”, brawurowa historia dojrzewania nastolatki. Z książek dla dzieci królują „Mali bohaterowie” Zofii Lorentz, po części z sentymentu z dzieciństwa, ale przede wszystkim dlatego, że to świetna rzecz o trudnych sprawach: wojnie, walce, odwadze i umieraniu.
Dział literatury faktu zdominowały trzy portrety kobiet nieprzeciętnych. Najpierw biografia Haliny Mikołajskiejpióra Joanny Krakowskiej, rzecz o aktorce i opozycjonistce, rewelacyjny obraz czasów PRL. Działań w opozycji dotyczą też w dużym stopniu wspomnienia Anki Kowalskiej „Folklor tamtych czasów”, niemal reporterski zapis pracy w Komitecie Obrony Robotników. Wreszcie lektura grudniowa: dziennik wojenny Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej „Wojnę szatan spłodził”: intymne, bolesne, przejmujące notatki poetki oderwanej od najbliższych i umierającej w obcym, nieżyczliwym kraju. O tych zapiskach również więcej napiszę wkrótce.
***
A teraz zapraszam już do pogawędek przy bufecie.
↧
↧
Dwie Hiszpanie murem przedzielone...
Juan Eslava Galan, Niewygodna historia hiszpańskiej wojny domowej, tłum. Jan Wąsiński, Jerzy Wołk-Łaniewski, Wydawnictwo Dolnośląskie 2010.
Wrzask w niebo uderza wysokie
I z trzaskiem krzyżują się kije.
Pod zmierzchu złocistym obłokiem
Co sił w grzbietach swój swego bije
I z trzaskiem krzyżują się kije.
Pod zmierzchu złocistym obłokiem
Co sił w grzbietach swój swego bije
Tak Jacek Kaczmarski zaczyna swą interpretację obrazu Goi „Bójka na kije”. W wersji, w jakiej znamy to malowidło dzisiaj, przedstawia dwóch wiejskich osiłków okładających się pałkami. Obaj tkwią prawie po kolana w błocie, nie mogą się ruszać, a tym samych ich pojedynek nie może doczekać się rozstrzygnięcia. Podobnie przez większość czasu wyglądały zmagania w hiszpańskiej wojnie domowej: wymieniano ciosy, ale żadna ze stron nie zdobyła przewagi, za to cierpiał cały kraj: mężczyźni ginęli na froncie, kobiety i dzieci głodowały na tyłach, obie strony dopuszczały się okrucieństw, bezwzględnie eliminując politycznych przeciwników.
![]() |
Francisco Goya, Bójka na kije, 1819-1823. |
O co w ogóle poszło? Wybory lokalne w 1931 roku wygrali republikanie, król Alfons XIII opuścił kraj. Rozpoczął się okres reform i modernizacji. Ci, którzy stracili przywileje: właściciele ziemscy, wojskowi, duchowni stawili opór. Rząd atakowali jednak też ci, którzy powinni popierać zmiany: komuniści i anarchiści zarzucali jednak władzom, że nie są dość radykalne. W 1936 roku wybory parlamentarne minimalną przewagą głosów wygrał blok lewicowy i zdobył większość mandatów. Rozstrzygnięcie nie spodobało się prawicy, nie spodobało się anarchistom. Mnożyły się starcia, spory polityczne, spiski przeciwko rządowi. W lipcu 1936 roku w Madrycie zginął na ulicy porucznik rządowej milicji, zabity przez członka skrajnie prawicowej Falangi. Towarzysze zabitego w odwecie zamordowali prawicowego polityka. Pogrzeby obu ofiar odbyły się tego samego dnia na oddzielonych murem sąsiednich cmentarzach: pojawiły się „dwie Hiszpanie murem przedzielone”.
Konflikt się nasilał, część wojskowych zorganizowała pucz, by obalić rząd. Wśród zbuntowanych był generał Francisco Franco, mierny dowódca, kunktator i spryciarz, który wyjdzie z krwawych zmagań jako Wódz, „El Caudillo”, i władać będzie Hiszpanią aż do swej śmierci w 1975 roku.
Jose Eslava Galan jest autorem wielu powieści, w tym kryminałów. Wydawało mi się, że nie jest to najlepsza rekomendacja dla napisanej przez niego książki historycznej – nic bardziej mylnego. Autor z dużym wyczuciem wybrał kwestie i wydarzenia najważniejsze, ubarwił je starannie dobranymi fragmentami wspomnień, artykułów prasowych, przemówień. Są momenty radosne i bolesne, podniosłe i humorystyczne; przenosimy się do sztabu generała Franco, siedzib rządu, koszar, okopów, szpitali polowych, kawiarni i mieszkań prywatnych. Wysłuchujemy głosu wojskowych i polityków, ale też szeregowych żołnierzy i cywilów. Powstała praca spójna, rzetelnie udokumentowana, ale nie drobiazgowa, budową przypominająca powieść – i to całkiem wciągającą. Najdokładniej omówiony jest początek wojny, potem zmagania o Madryt i walki nad Ebro. O zbombardowaniu Guerniki jest mowa, ale to tylko jeden z wojennych epizodów. Marginalnie traktowane są kwestie zagranicznego wsparcia dla obu stron czy udziału cudzoziemców w wojnie (bohater czasów PRL, Karol Świerczewski, u Galana ledwie jest wzmiankowany, podobnie zresztą jak Ernest Hemingway). Najważniejszy jest jednak obiektywizm autora, który nie opowiada się po żadnej ze stron konfliktu: pokazuje błędy polityczne i wojskowe rebeliantów i republikanów, opisuje okrucieństwa jednych i drugich, nikomu nie schlebia. Dla Hiszpanów z pewnością jest to „niewygodna historia”, jak zapowiada tytuł. Dla mnie to znakomite wprowadzenie w jeden z najbardziej bolesnych epizodów dziejów najnowszych, zerwanie z czarno-białym przedstawianiem wojny domowej, które pamiętam z peerelowskich publikacji.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Dolnośląskiemu.
↧
Jeremi Przybora, „Skrzynki do pelargonii”
Szanowna Pani!W związku z oberwaniem się balkonu Sz. Pani, uprzejmie zapytuję, czy nie zechciałaby Pani odstąpić mi po cenie godziwej skrzynek do pelargonii, które na razie nie są Pani potrzebne, ponieważ nie posiada już Pani Szanowna wspomnianego balkonu. Wątpię, czy jeszcze w tym sezonie opłaci się Pani Szanownej sprawiać sobie nowy balkon, a skrzynki, które leżą w szopie, jak to mogłem stwierdzić osobiście, zaglądając w szparę pod nieprzyzwoitym napisem, a mianowicie pod literą „u” wzmiankowanego, niszczeją i na przyszły rok będą już do niczego niezdatne. Wspomniałem wyżej o cenie godziwej, bo one się rozmontowały od upadku i musiałbym je podinwestować w razie przychylnego ustosunkowania się Szanownej Pani do mojej propozycji. Jako sąsiad posiadam balkon tych samych rozmiarów i skrzynki by mnie w związku z tym satysfakcjonowały.Z poważaniemKaźmierz SankaSzanowna Pani!Przed dwoma tygodniami zwróciłem się do Pani Szanownej z uprzejmym zapytaniem w sprawie skrzynek do pelargonii po oberwanym balkonie Pani Szanownej. Mimo iż listowi mojemu, tak pod względem grzeczności, jak i rzeczowości propozycji w nim zawartej, nie da się nic zarzucić, nie uznała Pani Szanowna za właściwe odpisać. Propozycję więc ponawiam.Z poważaniemK. SankaSzanowna Pani!Trzeci raz piszę już do Pani Szanownej w sprawie tych rozchrzanionych głupich skrzynek, a Pani Szanowna nie raczy odpowiedzieć! Śmiałości osobistej ja nie posiadam, żeby zwrócić się do Pani Szanownej bezpośrednio, zwłaszcza będąc drobnym, chociaż dokładnie zbudowanym mężczyzną. Jest Pani szczególnie bogatej i dużej budowy, co zawsze w kobietach dodatkowo mnie impresjonowało i onieśmielało mnie z nimi. Raz jeszcze ponawiam propozycję.Z poważaniemSankaSzanowny Panie Sanka!Nie rozumiem pańskiego zniecierpliwienia się, wziąwszy pod uwagę, że dopiero dzisiaj zdjęli mi gips, nie mówiąc już o tym, że z balkonem moim oberwało mi się, oprócz mnie samej, również dwóch wujów, trzy ciotki i jedno stryjostwo. Na szczęście spadliśmy na markizę kawiarni przeważnie, ale np. taki wuj Jedynak – nie i wszelkie formalności spadkowe całkowicie mnie zaabsorbowały. Tak się, biedaczysko, napatrzył generała Kwaśniaka, któregośmy wszyscy do momentu oberwania się balkonu także podziwiali – jadącego na manewry. Dziś już czuję się lepiej i mogę odpowiedzieć, czego bym nie uczyniła z powodu pańskiej oschłości i braku napomknienia, choćby w rozmiarach minimalnego współczucia na poczet mojej katastrofy, gdyby nie ładny zwrot o budowie mojej w poprzednim liście, co mnie ujęło, że pana onieśmiela. Skrzynki oczywiście weź pan sobie, a co do ceny, to nie pójdziemy z tym do wójta.Łączę wyrazyEmilia PerdrysiewiczSzanowna Pani Emilio!Proszę mi wybaczyć brak współczucia, które de facto dla pani posiadam, ale akurat piłem kawę pod tą markizą, kiedyście się obrywali i dostałem poprzez tą markizę albo wujem Pani Szanownej, albo ciotką jaką, tak że mi jeszcze do dziś szumi w głowie i miejscami miewam zawroty, ale coraz mniejsze. Zwłaszcza wypadek wujka Pani Szanownej mnie wzruszył, bo widując Panią Szanowną z zachwytem na jej balkonie, wśród pięknych pelargonii, nie przypuszczałem, że posiada pani tak majętnego krewnego, który nie przetrzyma widoku generała Kwaśniaka z lotu ptaka. Ja natomiast posiadam dziadka, właściciela sporego ogrodownictwa pod miastem, którego takie rzeczy jak widok generała Kwaśniaka zupełnie nie interesują i do dziś trzyma się dobrze, chociaż co to za egzystencja – sama skleroza. Zamiast dbać o ogrodownictwo, jak się należy, to on ciągle u mnie przesiaduje i taki niego pożytek, że lubi nalewkę smorodinówkę i jak spytać: „Dziadku, jak pogoda?” to wychodzi na balkon i sprawdza. Gdyby Pani Szanowna nie wzgardziła drobnym wdowcem, który Panią uwielbia, tobym, niezależnie od tych skrzynek, złożył Pani Szanownej ewentualną zapoznawczą wizytę z dziadkiem, zaznaczając notabene, że dziedziczę po nim. Za skrzynki dziękuję. A co się stało z pelargoniami, które chyba też jeszcze częściowo się nadają?Z poważaniemKaźmierzDrogi Sąsiedzie Kaźmierzu!Jak z tego wynika, oboje kochamy szczerze naturę z jej pelargoniami czy też ogrodownictwem. Zapraszam więc Pana razem z dziadkiem na herbatkę zapoznawczą z nalewką smorodinówką na czwartek o piątej. Żeby nam się tylko nie wyrwało dziadka pytać o pogodę, bo u mnie na balkon wyjść można, ale stanąć na nim już nie sposób od czasu, jak on się urwał. A klucz od niego gdzieś mi się zapodział i jest otwarty... Pelargonie, które mi ocalały jeszcze z tych skrzynek rozchrzanionych, jak Pan to dowcipnie określił, częściowo zasadziłam wujkowi Jedynakowi na mogiłce, a częściowo jeszcze posiadam do zasadzenia.Łączę te same wyrazy co zazwyczajEmilia
Jeremi Przybora i Kalina Jędrusik. Jeremi Przybora, Nieszczęśliwy wypadek podczas wniebowzięcia, PiK 1994, s. 50–53.
↧
W ogłuszającym kłamstwie miasta
Delphine de Vigan, Ukryte godziny, tłum. Joanna Kluza, Sonia Draga 2010.
Mobbing, nietrwałe, powierzchowne związki, przepracowanie, zniechęcenie, samotność, bieda, anonimowość w tłumie, agresja – o tym jest powieść Delphine de Vigan. To wszystko elementy współczesnego życia w wielkiej metropolii, która daje szanse, ale też bezlitośnie przeżuwa i wypluwa tych, którzy osłabli, którzy nie nadążyli. Miasto jest scenerią, ale i bohaterem „Ukrytych godzin”. Po jego ulicach i tunelach metra krążą codziennie miliony ludzi, wśród nich Ona – Mathilde, czterdziestoletnia wdowa, do niedawna kobieta sukcesu, a obecnie kłębek nerwów, zaszczuta przez swojego szefa, odsuwana od pracy, spychana na margines korporacyjnego życia, i On – Thibault, lekarz, który jeździ od pacjenta do pacjenta, frustruje się w korkach, widzi miasto we wszystkich jego wcieleniach: eleganckie biura i odrapane czynszówki, gabinety prezesów i zatęchłe mieszkania staruszek, i pragnie zmiany. Oboje samotni: Mathilde wierna pamięci męża, niechętna zbudowaniu nowego, poważnego związku, a Thibault świeżo oswobodzony z romansu, w którym brakowało mu niemal wszystkiego – ciepła, bliskości, zaangażowania, a czysta fizyczność przestała mu wystarczać. Wydaje się, że tych dwoje mogłoby dać sobie szansę, wesprzeć się wzajemnie, zbudować coś trwałego.
Po pierwszych kilkudziesięciu stronach wydaje się, że doskonale wiemy, jak się wszystko potoczy, ale nic z tego. Delphine de Vigan jest wnikliwą obserwatorką, umie konstruować historie i zaskakiwać czytelnika. Nie na darmo akcja rozgrywa się w mieście, które jest „ogłuszającym kłamstwem” i „nieskończonym obszarem skrzyżowań”.
De Vigan znakomicie prowadzi swoich bohaterów; niby krążą po oddzielnych orbitach, ale grawitują ku sobie, zbliżają się i oddalają. Krok po kroku poznajemy oboje coraz lepiej. Początkowo ciekawsza wydawała mi się Mathilde, może dlatego, że mobbing, jakiemu jest poddawana, wciąż rzadziej pojawia się w literaturze niż kryzys uczuciowy i zawodowy czterdziestoparolatka, ale autorka dopracowała postać Thibaulta, którego problemy okazały się mniej oczywiste, niż mogło się wydawać. Stosunkowo najsłabiej wypada trzeci bohater książki, czyli miasto. W jego opisie spostrzeżenia zadziwiająco trafne i świeże mieszają się z banałami, wielkomiejska atmosfera oddana jest jednak bardzo sugestywnie. Obserwujemy je oczami bohaterów, a ich stan psychiczny wpływa na odbiór metropolii.
Każdy, kto kiedykolwiek czuł się śmiertelnie zmęczony, kto walczył co rano, żeby zwlec się z łóżka i ruszyć do coraz bardziej nienawistnej pracy, doskonale zrozumie Mathilde i Thibaulta, niech nie liczy jednak na to, że znajdzie w powieści pokrzepienie albo cudowny sposób na wyjście z tego stanu odrętwienia. Thibault dostaje co prawda od przyjaciela medyka radę, że trzeba „wyrwać kroplówkę”, dokonać radykalnego cięcia – czy to jednak na pewno da spodziewany rezultat? Po skończeniu książki nie można sobie nawet powiedzieć z wątpliwą satysfakcją, że inni mają gorzej od nas, a mimo to lektura działa w pewien sposób oczyszczająco, przynajmniej na chwilę, póki znów nie dopadną nas własne problemy, a kłopoty bohaterów nie pójdą w niepamięć.
↧
Kosmiczny Eden czy cmentarzysko?
Stanisław Lem, Eden, Agora 2008.
W cyklu Jamesa White’a o szpitalu kosmicznym kontakty z obcymi cywilizacjami są może nie na porządku dziennym, ale następują na tyle często, że powstały wyspecjalizowane w nich służby i opracowano drobiazgowe procedury postępowania, by zetknięcie nieznanych ras rozumnych miało jak największe szanse powodzenia. W optymistycznej wizji White’a niechęć do kontaktu czy strach przełamują zwykle humanitarne gesty: jeśli ktoś leczy twoich rannych czy chorych, nie może być zły.
Według Stanisława Lema zetknięcie się dwóch obcych światów niekoniecznie musi skończyć się porozumieniem. I nie chodzi tu o niemożność przełamania różnic czy znalezienia wspólnego języka, ale o absolutny brak zainteresowania jednej ze stron nawiązaniem kontaktu.
Załoga rakiety, która lądowała awaryjnie na planecie Eden, zauważyła ślady cywilizacji. Podczas rekonesansów razem z kosmonautami oglądamy plastycznie opisane miejsca: roślinną fabrykę, produkującą bez końca rzeczy, które wyglądają na buble, ogromne, cylindryczne cmentarzysko, klaustrofobiczne miasto, ale przede wszystkim ze zgrozą odnotowujemy, że na planecie trwa masowy mord. Eden przypomina wielki grób. Ziemianie gubią się w domysłach, próbują dopasować to, co widzą, do ziemskich doświadczeń – w pierwszym odruchu chcą opowiedzieć się po stronie prześladowanych, wspomóc ich posiadanym arsenałem. Czy mają do tego prawo? Czy pomogą w ten sposób komukolwiek? Czy nie zaszkodzą sobie?
„Eden” zapowiada się początkowo na „międzyplanetarną robinsonadę”: mamy utalentowanych rozbitków, dysponujących wiedzą i umiejętnościami, nieznany świat, który można eksplorować, perspektywę kontaktu z cywilizacją, otrzymania pomocy. Szybko jednak ten nastrój rodem z Juliusza Verne’a ustępuje; atmosfera się zagęszcza. Pojawia się niepewność, niepokój, oczekiwanie czegoś nieuchwytnego – a każde nowe odkrycie budzi nieokreśloną grozę. Lem tworzy sugestywne opisy Edenu, duszne, przytłaczające; wszystko wręcz krzyczy, domaga się, by nie wnikać głębiej, by pozostawić sprawy swojemu biegowi. Krok po kroku zbliżamy się do wyjaśnienia zagadki. Planeta i jej władze na wiele sposobów okazują, że intruzi nie są mile widziani.
Książka niesie liczne ostrzeżenia: nie tylko przed nadmiernie optymistyczną wizją ewentualnych kontaktów z Obcymi, ale przede wszystkim przed tym, co ludzkość może zgotować sobie sama: przed manipulowaniem językiem przez władze, przed kontrolą nad każdym aspektem życia obywateli, starannym izolowaniem ich od wpływów zewnętrznych (w chwili wydania wszystko to nasuwało z pewnością skojarzenia ze stalinizmem), czy wreszcie przed eksperymentami biotechnologicznymi (co z kolei nam wydaje się aktualne). „Eden” powstał w 1958 roku, a bardzo niewiele o tym świadczy. Ot, w rakiecie jest biblioteka wypełniona książkami, obrazy z życia planety utrwalane są na taśmie filmowej, a podczas rozmów z Obcym w użyciu jest tablica i kreda. Całość nadal jednak robi ogromne wrażenie oryginalnością i śmiałością wizji; budzi podziw swoją przenikliwością i uniwersalnym przesłaniem.
↧
↧
Panowie życia i śmierci
Ernst Klee, Auschwitz. Medycyna III Rzeszy i jej ofiary, tłum. Elżbieta Kalinowska-Styczeń, Universitas 2009.
[...] Będę stosował zabiegi lecznicze wedle mych możności i zdolności ku pożytkowi chorych, broniąc ich od uszczerbku i krzywdy.Nikomu, nawet na żądanie, nie podam śmiercionośnej trucizny, ani nikomu nie będę jej doradzał, podobnie też nie dam nigdy niewieście środka na poronienie. W czystości i niewinności zachowam życie swoje i sztukę swoją. [...]Jeżeli dochowam tej przysięgi i nie złamię jej, obym osiągnął pomyślność w życiu i pełnieniu swej sztuki, ciesząc się uznaniem ludzi po wszystkie czasy; w razie jej przekroczenia i złamania niech mię los przeciwny dotknie. (Fragmenty Przysięgi Hipokratesa)
W licznych wspomnieniach z niemieckich obozów koncentracyjnych mowa jest o pseudomedycznych doświadczeniach przeprowadzanych na więźniach. Można jednak odnieść wrażenie, że tego rodzaju haniebne czyny stanowiły półprywatną działalności zdegenerowanych lekarzy, którzy wykorzystywali łatwy dostęp do „ludzkich królików doświadczalnych” dla zaspokajania własnych zainteresowań czy po prostu sadystycznych skłonności. Praca Ernsta Klee, doskonale udokumentowana i rzetelna pod względem naukowym, porządkuje wiedzę o medycynie w czasach narodowego socjalizmu i ukazuje obraz wstrząsającego zdeprawowania nie tylko pojedynczych medyków, ale i całego wspieranego przez władze systemu, który miał służyć realizacji celów rasowych i badawczych, ale również wspomagać eksterminację.
Ideologia Trzeciej Rzeszy uznaje, że używanie „niepełnowartościowego materiału ludzkiego” – psychicznie chorych, niepełnosprawnych, przestępców, „podludzi” – w badaniach naukowych jest pożyteczne dla zdrowia przyszłych pokoleń, a więc w pełni usprawiedliwione. Znajdują się naukowcy i lekarze, którzy w to wierzą, a może tylko pragmatycznie wykorzystują okazję, by na nieznaną w historii skalę korzystać z nowych możliwości. Obozy koncentracyjne stają się niemal niewyczerpanym rezerwuarem „obiektów doświadczalnych”: testuje się na nich leki na gruźlicę i malarię, szczepionki na dur brzuszny, sprawdza, jak reaguje ludzki organizm na gazy bojowe, pobyt w lodowatej wodzie i rozrzedzonym powietrzu; wyszukuje się bliźnięta, aby badać teorie dotyczące dziedziczności, a szkielety karłów i kalek preparuje na potrzeby anatomów.
Podczas czytania nieustannie obecne jest pytanie, jak to możliwe, że znalazło się co najmniej kilkuset lekarzy, którzy służyli nazizmowi i z entuzjazmem korzystali z nowych perspektyw. Część z nich działała z pobudek ideologicznych, wielu zapewne jednak miało na celu zaspokojenie jedynie własnych naukowych ambicji. Przekraczali granicę, której żadnemu lekarzowi nie wolno przekroczyć. Stawali się panami życia i śmierci – zwłaszcza śmierci, gdyż lekarze w obozach koncentracyjnych nie mieli leczyć, mieli zabijać. Przerażające jest to, że „lekarze, o których mowa w tej książce, zaznaczają w swych zeznaniach, że nigdy nie naruszyli etosu lekarskiego”. Co jeszcze bardziej przerażające, również ich koledzy po fachu po wojnie często uważali tak samo, wielokrotnie oczyszczając ich z winy przed sądami, czy chroniąc przed karą w inny sposób, choćby przez wystawianie fałszywych świadectw zdrowia. Ukarana przez prawo została garstka tych, którzy dokonywali selekcji na rampie w Auschwitz, i nieliczni z tych, którzy przysparzali cierpień innym w imię źle pojętego postępu naukowego. Większość wykpiła się niskimi wyrokami czy wręcz uchodziła za niewinnych. Pracowali po wojnie w instytutach naukowych, szpitalach, domach opieki, prowadzili prywatne praktyki i współpracowali z przemysłem. Ci sami ludzie, którzy eksterminowali niepełnosprawnych, po 1945 roku kształtowali podejście chociażby do chorych na stwardnienie rozsiane. To „uświadamia, dlaczego niepełnosprawni do dziś muszą walczyć z izolacją społeczną i fantazjami o ich eliminacji”. Fachowe periodyki zamieszczały artykuły oparte na wynikach doświadczeń na ludziach; często autorzy nawet nie zadawali sobie szczególnego trudu, by zamaskować prawdę o swych eksperymentach. Wiedza zdobyta w niemoralny sposób okazała się też przydatna zwycięzcom – Amerykanie i Rosjanie zapewnili pracę między innymi specjalistom od medycyny lotniczej.
Ernst Klee dawkuje szczegóły medyczne, posługuje się neutralnym, naukowym językiem, czasem jednak wystarczy niedługi cytat z jakiejś relacji, by niemal fizycznie odchorować lekturę, szczególnie jeśli mowa jest o doświadczeniach na dzieciach. Książka jest aktem oskarżenia, nie tylko narodowego socjalizmu i tych, którzy w jego imię sprzeniewierzyli się etyce, ale również tych, którzy obłudnie udawali, że o niczym nie wiedzą. To również pomnik tysięcy ofiar pseudomedycznych eksperymentów, setek tysięcy tych, którzy umierali z braku pomocy lekarskiej, oraz milionów jednym gestem lekarza kierowanych bezpośrednio do komór gazowych.
Za przesłanie książki dziękuję TAiWPN Universitas.
↧
Jeremi Przybora, „Jesienna noc”
Kabaret Starszych Panów, odcinek „Jesienna noc” (fragment)
Starsi Panowie w jesienny wieczór czekają na ślusarza, który miał przyjść tydzień temu i założyć zamek w drzwiach... Wreszcie po długim oczekiwaniu zjawia się fachowiec.
Wchodzi Ślusarz, prowadząc za rękę Sierotkę, zgrabną dziewczynę ubraną nader skromnie.ŚLUSARZMusicie, panowie, jeszcze, niestety, poczekać z tym zamkiem, bo przede wszystkim trzeba się zająć człowiekiem. A to jest człowiek głęboko nieszczęśliwy! Sierota! Wiem o niej wszystko. Straszne dzieciństwo, ojciec – spawacz na gorąco, ale niestety alkoholik. Bił mamusię, drobną inteligentkę, Wiśniewską. Na szczęście mamusia była tak drobną inteligentką, że przeważnie chybiał, trafiając w różne inne przedmioty. Raz trafił w początek ekspresu Warszawa–Budapeszt i to był koniec tatusia. Koszmarne dzieciństwo! A teraz niech panowie zobaczą, co to dziecko ma na sobie! Trzeba zobaczyć człowieka, panowie, chociaż to era mechanizmów! Rozbierz się, moje dziecko!Mimo protestu Panów Ślusarz apodyktycznie doprowadza do strip-tease’u Sierotki. Nie widać jej, kiedy Ślusarz podaje panom kolejno części jej skromnego przyodziewku, litując się nad jego skromnością. Wreszcie, kiedy można by przypuścić, że Sierotka jest już bez niczego...ŚLUSARZA teraz proszę! Spójrzcie, panowie, śmiało, bez zahamowań!Nieśmiałe spojrzenia Panów wspinają się wzdłuż zgrabnych nóżek Sierotki, natrafiając na wysokości bioder na, dopasowaną dobrze do figury dziewczęcia, metalową zbroję.ŚLUSARZTak, proszę panów! Statystowała w „Grunwaldzie” i do dziś dnia nie może tego zdjąć! A przecież, na miłość Boską, Grunwald to wprawdzie wielki sukces oręża polskiego i pułków ruskich, 1410, ale za cóż zakuwać sieroty? Ani się schylić, ani wyjść za mąż! Szczęście, że spotkała ślusarza, panowie! Wezmę ją dziś pierwszą na warsztat, bo potwornie współczuje człowiekowi. Tylko, niestety, krajowe rozkuwacze są do niczego, a na zagraniczny nie mam środków. Postanowiłem więc prosić panów dodatkowo o pomoc doraźną. Dla dobra tego dziecka.PAN AAleż oczywiście. (sięga do portfelu) Pan zechce zawsze do nas w takich wypadkach.ŚLUSARZDobrze. (zaglądając w portfel Pana A) Panowie, to Barbara! Barburka! Zróbcie jej przyjemność górnikiem! Przecież to dla niej! (otrzymuje banknot) Dziękuję, kochani. Chodź, biedactwo, pocałuj wujciów!Sierotka całuje, po czym oboje wychodzą.PANOWIEDo widzenia!PAN ANo i co? Nie miałem racji? Wspaniały człowiek ten ślusarz!PAN BZupełnie zgadzam się z tobą. Wspaniały. Co prawda i ta sierotka pięknie złożona.PAN AI tyle słodyczy w spojrzeniu.PAN BJak myślisz, czy on do nas jeszcze przyjdzie?PAN ATroszeczkę się obawiam, że jak już ją rozkuje...PAN BJa też...PAN ANo cóż... Wiatr ustał i właściwie ten zamek nie jest nam na razie taki znów pilnie potrzebny...PAN BMój Boże! Mieć taką sierotkę zamiast zamka!PAN ASporo jednak zawdzięczamy temu zamkowi, żeśmy go nie mieli podczas tej wietrznej nocy.PAN BTrzeba przyznać, że i drzwiom zawdzięczamy sporo. Gdyby nie własne drzwi... i w ogóle mieszkanko.PAN ACo tu ukrywać! Ten bogaty bukiet gości zawdzięczamy temu, że posiadamy własne mieszkanko.PAN BTo prawda. Obywatele! Miejcie własne mieszkanka!Obaj Panowie śpiewają:Jak słodko mieć własne mieszkanko:pokoik, kuchenkę i gaz!Za oknem, spowitym firankąuroczo w mieszkanku mknie czas!To czytasz gazetkę w klubowym fotelu,to radia kołysze cię śpiew,to znowu ożywczą się krzepisz kąpielą:I wannę masz własną, i zlew!Fruwają godzinki, jak ptaszki,aż sennie zaczyna ci być...I wtedy zdejmujesz kamaszki,bo bez nich najlepiej jest śnić.I płyniesz nad miastem w tapczana gondoli,i widzisz, jak miasto twe lśnimilionem światełek w milionie pokoii twoim światełkiem wśród nich!
Jeremi Przybora, Kabaret Starszych Panów, Czytelnik 1970, s. 35–38.
↧
Zawartość kuferka
W grudniu dotarła do mnie wielka paczka, starannie obwąchana przez specjalnie szkolonego kota tropiciela. Niestety, zawartość nie była ani jadalna, ani wybuchowa – a wyłącznie książkowa. To część nagrody za zdobycie ubiegłorocznej Ebuki.
Czekałem z ujawnieniem zawartości pudła do chwili dotarcia zasadniczej części nagrody: kuferka na książki. I oto nadeszła kolejna paczka, niecierpliwie rozszarpana przez małe rączki:
Spod warstw folii i papieru wyłonił się gustowny kufer w stylu militarnym, opatrzony groźnie wyglądającymi inskrypcjami:
Po połączeniu zawartości obu przesyłek dostajemy taki oto przyjemny dla oka widoczek:
Na pierwszy czytelniczy rzut pójdzie biografia Eugeniusza Bodo, o której dobrze pisał Bazyl, i nowa książka Wiktora Suworowa poświęcona Chruszczowowi. Zamierzam też przyjrzeć się kryminałom retro (mam tu „Trzeci brzeg Styksu” z akcją osadzoną w Łodzi i „Pana Whichera w Warszawie”). A może jeszcze któraś z tych książek zasługuje na szybkie przeczytanie? „Cyrk nocy”, który jednych zachwyca, a innych nudzi? „Sejf” Tomasza Sekielskiego? A może biografia Kolumba, który według jej autora miał być potomkiem polskiego króla?
PS. Takie kuferki, z zawartością, są też do wygrania w tegorocznej edycji Ebuki: już można się zgłaszać do konkursu!
PS. Takie kuferki, z zawartością, są też do wygrania w tegorocznej edycji Ebuki: już można się zgłaszać do konkursu!
↧
Co najmniej 74 razy...
Ulrich Völklein, Josef Mengele. Doktor z Auschwitz, tłum. Artur Kuć, Urszula Poprawska, Prószyński i S-ka 2011.
Co najmniej 74 razy stał na rampie w Birkenau, elegancki i wymuskany, gdy przybywały transporty z Żydami z całej Europy. Jednym gestem dłoni w rękawiczce skazywał na natychmiastową śmierć w komorze gazowej albo na tylko nieco powolniejsze konanie w obozie. Świadkowie twierdzili, że robił to dobrowolnie i z przyjemnością, chociaż był lekarzem. Jednak lekarz w obozie koncentracyjnym nie miał służyć chorym.
Książka Ulricha Völkleina to starannie udokumentowana i bardzo dobrze napisana (choć niezbyt starannie przygotowana w wersji polskiej) biografia zbrodniarza i równocześnie dziecka swojej epoki, ukształtowanego przez dom rodzinny i ideologię, z którą się zetknął w młodości. Oczywiście jednak to nie tylko czynniki zewnętrzne sprawiły, że Josef Mengele, syn fabrykanta wychowanego w patriarchalnym świecie, stał się „Doktorem Śmierć” z Auschwitz. Te czynniki pomogły jedynie wydobyć się na powierzchnię cechom, które być może w innych okolicznościach pozostałyby uśpione albo przejawiłyby się słabiej i nie doprowadziły Mengelego do moralnego upadku. Byłby pewnie pedantycznym naukowcem, wytrwale prowadzącym swoje badania. W zdegenerowanym świecie chorobliwa ambicja przekształciła się jednak w manię wielkości, władza nad życiem i śmiercią więźniów upoiła go i ułatwiła złamanie zasad wpojonych przez rodziców i profesorów medycyny. A może nawet w swoim pojęciu Mengele tych zasad nie łamał, on je po prostu dostosował do nowej rzeczywistości.
Bardzo interesujące są rozdziały poświęcone powojennym losom Mengelego. Nie chodzi tu nawet o to, kto i gdzie go ukrywał, jakimi sposobami przedostał się z Niemiec do Ameryki Południowej, jak wspierała go rodzina, która na pozór wyklęła czarną owcę, a po cichu udzielała mu finansowej pomocy. Czyta się to trochę jak sensacyjną powieść. Ważniejsze jest to, że dzięki osobistym zapiskom Mengelego możemy wniknąć w jego psychikę i obserwować, jak powoli dopadają go furie. Na początku, jeszcze pracując jako parobek u niemieckiego gospodarza tuż po wojnie, uważał, że nie zrobił nic złego. Drażniły go oskarżenia, jakie jego zdaniem niesłusznie, wysuwano pod adresem Niemców. Zbrodnie wyolbrzymiano dla celów propagandowych, dla złamania ducha narodu, przez zwykłą zemstę. Ucieczka do Argentyny oznaczała dla Mengelego zerwanie z całym dotychczasowym życiem i bolesny proces adaptacji do nowych warunków. Życie prywatne miał nieudane (ciekawie zarysowany jest wątek stosunków z synem), nie mógł praktykować jako lekarz, nie miał z kim dzielić swoich duchowych aspiracji. Męczyła go codzienność – nowe czasy znaczyła nędza moralna, brak ideałów. Coraz bardziej gorzkniał, odrywał się od rzeczywistości. Wreszcie załamał się mechanizm wyparcia własnych zbrodni: popadł w depresję, dręczyły go koszmary senne, dolegliwości somatyczne. Niektórzy komentatorzy uważają, że była to dużo surowsza kara niż ta, którą wymierzyłby Mengelemu sąd. Paradoksalnie więc ukarał się sam, usiłując ujść karze.
Książka Völkleina to nie tylko portret jednego zbrodniarza. Zdaniem autora Mengele jest bowiem modelowym Niemcem z pierwszej połowy dwudziestego wieku. I pewnie dużo w tym racji: opowieść o nim pozwala po części chociaż odpowiedzieć na pytanie dlaczego zwykli ludzie dali się wciągnąć w zbrodnie hitlerowskiego reżimu i dlaczego nie widzieli nic haniebnego w swej działalności.
Za przesłanie książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
↧
↧
Pisarze ze starej szkoły (XVIII): Maria Dąbrowska o swoim dzienniku
Zaczęłam pisać dziennik z początkiem pierwszej wojny światowej w przekonaniu, że żyję w wielkiej epoce, w której każdy co najmniej ociera się o fakty warte zanotowania. Tymczasem z biegiem lat „historia” znikła niemal z kart mojego dziennika i nie notowane są nawet fakty dziejowe, które odegrały bezpośrednią rolę w moim życiu, jeśli nie zewnętrznym, to duchowym. A chęć i potrzeba pisania dziennika, ograniczającego się coraz bardziej do spraw ściśle osobistych, mimo to nie słabła. Pozostawało to zapewne w związku z moim stopniowym odsuwaniem się od czynnego udziału w tzw. życiu publicznym i z coraz większym moim sceptycyzmem co do wartości tego życia. Może tu jednak wchodzić w grę mnóstwo innych przyczyn, których nie dostrzegam lub nie uświadamiam sobie.Wszystko to pogrąża mnie w zadumę nad sensem pisania dzienników. Co rządzi najbardziej tą czynnością? Co chcemy przez to osiągnąć? Przekazać jakimś potomnym wieść o tym, co razem z naszą śmiercią przepada bez śladu, a co jest naszą niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju, własną doczesną osobowością? Dać wyraz tej całkowitej prawdzie naszego życia, której pełnię warunki realnej rzeczywistości każą przemilczać, zatajać albo wypaczać? Przedstawić się jakiemuś urojonemu trybunałowi w korzystniejszym świetle, jeśli uważamy się za krzywdzonych ludzkim sądem, lub ujawnić naszą nędzę duchową czy moralną, gdy dręczy nas poczucie niezasłużonych łask losu i opinii? Co za złudzenie, że którykolwiek z tych wysiłków doprowadza do zamierzonego i upragnionego celu! Nie wiemy nigdy, czym i jacy jesteśmy w oczach bliźnich, ale nie wiemy również, czy istotnie jesteśmy tacy, jakimi wydajemy się sami sobie. Nie wiemy nawet, co przedstawia nas istotnie w lepszym lub gorszym świetle. Nasza próżność i miłość własna bywa źródłem najzabawniejszych w tej kwestii nieporozumień. A jeśli idzie nam już tylko o tak mało w życiu dostępną satysfakcję powiedzenia raz tzw. „nagiej prawdy” o sobie i o świecie, to wszak docieranie do prawdy naszych przeżyć jest podróżą bez kresu i podróżą po manowcach. Jedno dodane albo ujęte słówko, jeden pominięty albo podkreślony drobniutki szczegół zbijają nas już z drogi. Dodajmy, że to, co przeżywamy dziś, po latach we wspomnieniach staje się zgoła czymś innym, czasami czymś znacznie bogatszym i ciekawszym, czasami czymś o wiele mniej ważnym lub zgoła czymś odwrotnym. Nie dosyć na tym. Czytając swoje notatki, przypominam sobie, że już wtedy kiedy działo się to, co zapisywałam, i fakty, i moje reakcje bywały niekiedy cokolwiek różne od tego, co z nich w raptularzykach utrwaliłam. Czasem przypominam sobie nawet względy uboczne (przeważnie wpływ najbliższego otoczenia), które kazały mi daną rzecz jakby inaczej zapisać, niż ją czułam i przeżywałam. A jednak nie „poprawiam” dawniej zapisanego tekstu w poczuciu, że i owo „inaczej” jest jakąś postacią prawdy o mnie samej, o moim życiu i moim świecie.Według Einsteina godzina, którą stwierdzamy na zegarku, nie jest już „tą” godziną. Przeżycie zapisane nie jest już tym przeżyciem, któregośmy doznali przed paru zaledwie godzinami. Niemniej – oba są chyba w jakimś sensie prawdziwe. Przy czym powiedzieć „oba” to jeszcze za mało. Gdyż jest się tak rozmaitym człowiekiem, a każde nasze przeżycie ma w sobie zadatki na tyle innych przeżyć. I nie raz, nie dwa, lecz wiele razy i na wiele sposobów doświadczamy go zarówno w czasie jego trwania, jak potem w naszych wspomnieniach. Które z tych przeżyć jest najprawdziwsze? Co kieruje nami, kiedy bezwiednie czynimy wybór, aby zanotować nie tę, lecz ową postać tych wielu aspektów tego samego zdarzenia czy uczucia? Tajemnica, tajemnica, w którą spowite są, mimo ciągłych „odcyfrowań”, wszystkie nasze kroki, gesty, uczucia i myśli na tej ziemi. „Piece d’identite” [dowód tożsamości], stwierdzająca tożsamość naszej osobowości wśród różnych i sprzecznych ze sobą jej przejawów, jest nam zazwyczaj – tak jak paszport i równie mało zabawnie – wystawiana przez innych.1943
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. 1, oprac. Tadeusz Drewnowski, Czytelnik 1988, s. 325–326.
↧
„Bardzo lubię tego dziwaka”
Jan Brzechwa, Akademia Pana Kleksa, czyta Piotr Fronczewski, Biblioteka Akustyczna 2010.
Akademia Pana Kleksa nie jest szkołą zwyczajną. Jej naczelny wykładowca reprezentuje bowiem nietypowe podejście pedagogiczne („[...] nie będę was uczył ani tabliczki mnożenia, ani gramatyki, ani kaligrafii, ani tych wszystkich nauk, które są zazwyczaj wykładane w szkołach. Ja wam po prostu pootwieram głowy i naleję do nich oleju”) – i za to go lubimy jako prekursora nowoczesnych form nauczania. Trochę mniej lubimy go za to, jak karmi swoich uczniów: dostarcza im bowiem masy „pustych” kalorii pod postacią pieczeni powiększanych cudowną pompką, ale pozostawiających dziwną czczość w żołądku. Do tego dania z kolorowych szkiełek i omlety malowane farbami – ani chybi koncentraty spożywcze i sztuczne barwniki plus glutaminian. Chłopcom to jednak nie przeszkadza, gdyż w akademii nikt ani przez chwilę się nie nudzi, dzięki urozmaiconym i nietypowym zajęciom w rodzaju kleksografii czy nauki żabich rechotów. Rozwijana jest samodzielność i umiejętność radzenia sobie w różnych sytuacjach: czy będzie to niespodziewana wizyta w psim raju, czy walka z inwazją much.
Do książki Jana Brzechwy odnoszę się z ogromnym sentymentem, bo czytałem wielokrotnie wszystkie opowieści o Panu Kleksie, a posiadanie na własność zbiorowego wydania z ilustracjami Szancera to jedno z niespełnionych marzeń mojego dzieciństwa. Zawsze urzekała mnie baśniowa atmosfera i oryginalność pomysłów (choćby taka Fabryka Dziur i Dziurek – mistrzostwo po prostu), swoboda, jakiej swym uczniom nie szczędził Pan Kleks, i możliwość przeżycia fantastycznych przygód. „Bardzo lubię tego dziwaka”, powiedział Hans Christian Andersen, spotkany przez jednego z uczniów Akademii, o Panu Kleksie. Pod tym stwierdzeniem mogę się podpisać.
Za jednym tylko nie przepadałem – za „Snem o siedmiu szklankach”, który wydawał mi się zbyt odjechany, chociaż jako dziecko stwierdziłbym po prostu, że go nie rozumiem. Teraz natomiast podobał mi się ogromnie, choć nie powiem, żebym umiał nadać mu sens, a do Freuda wolałbym się nie uciekać. Psychodeliczność „Snu” doskonale podkreśliła animowana sekwencja z filmu Krzysztofa Gradowskiego, utrzymana w stylu „Żółtej łodzi podwodnej” (czy Pan Kleks nie wygląda trochę jak John Lennon?):
Dziś pewnie ta baśniowa atmosfera nie jest w cenie, akcja toczy się niezbyt wartko, jak na wymagania nieletnich czytelników (pod tym względem faktycznie lepsze są „Podróże Pana Kleksa”), a dawka grozy jest zbyt mała, by książka Brzechwy wygrała w konkurencji z dowolną kreskówką. Być może i szkoła zabiła przyjemność z lektury domaganiem się ramowych i szczegółowych wydarzeń planów i opowiadań w stylu „Dzień w Akademii Pana Kleksa”. Ja jednak spędziłem właśnie kilka pełnych uroku godzin na słuchaniu opowieści w wykonaniu Piotra Fronczewskiego – któż zresztą inny mógłby historię o Panu Kleksie przeczytać? Zrobił to znakomicie, kwestie Pana Kleksa wygłaszając tak jak w filmie i odświeżając tym samym kolejne wspomnienie z dzieciństwa.
PS. Niedostatki grozy w wersji książkowej z nawiązką zostały nadrobione w filmie. Ręka do góry – kto się bał wilków?
Za audiobook dziękuję Bibliotece Akustycznej.
↧
Ostrożnie z życzeniami
Edith Nesbit, Pięcioro dzieci i „coś”, tłum. Irena Tuwim, ilustr. Maria Orłowska-Gabryś, Znak Emotikon 2013.
Przez niemal całą podstawówkę miałem we wrześniu jeden problem: co napisać w wypracowaniu pod tytułem „Moja wakacyjna przygoda”. Dusza, rozpaskudzona przez literaturę, odmawiała uznania za przygodę czegoś tak przyziemnego, jak ganianie po podmokłym lasku cielaków, które sforsowały ogrodzenie pastwiska, albo wizyty na babcinym strychu, który co prawda nie był ciemny, ale gdzie każdy krok groził spadnięciem piętro niżej, bo deski powały były spróchniałe. Dusza domagała się co najmniej pościgu za dywersantem (to po przeczytaniu „Księgi urwisów”) albo spotkania z Piaskoludkiem (a to już skutek czytania Edith Nesbit). Ani dywersant, ani Piaskoludek jakoś nigdy nie stanęli mi na drodze. Może na szczęście, bo i z jednym, i z drugim są same kłopoty.
Tajemniczego, wiecznie naburmuszonego duszka zwanego Psammetychem odkopała w kamieniołomie czwórka rodzeństwa, spędzająca wakacje na wsi. Stworek miał zdolność spełniania życzeń i jak wszelkie tego typu baśniowe istoty tylko czyhał na pierwsze zdanie, w którym nieopatrznie padnie czasownik „chciałbym”. Zrobiwszy swoje, mógł z powrotem zapaść w drzemkę, zostawiając naszych bohaterów ze skutkami mniej lub bardziej nieprzemyślanego życzenia: a to chcieli być piękni jak nie powiem co, a to mieć mnóstwo... eee pewnego czegoś. Raz zmienili swojego małego braciszka w nie zdradzę kogo, raz średniego brata w kogoś jeszcze dziwniejszego. Wszystko obracało się przeciwko nim, choćby nie wiem jak starannie zawczasu rozważali wszystkie za i przeciw posiadania skrzydeł.
Wpakować się w tarapaty z pomocą czarów nie było trudno, ale wydobywać się z nich należało już własnym przemysłem – i wtedy młodzi bohaterowie okazywali się całkiem przedsiębiorczymi dziećmi, nie stadkiem rozpieszczonych panienek i paniczów. W ogóle jest to sympatyczna gromadka, zżyta ze sobą, bystra i obdarzona poczuciem humoru. Obserwując poczynania Antei, Janeczki, Roberta i Cyryla trudno uwierzyć, że należą oni do epoki wiktoriańskiej, że noszą kapelusze i pończochy, sukienki z halkami i marynarskie kołnierze. Niańki raczej by ich nie stawiały za wzór do naśladowania swoim podopiecznym. Brakuje też tak kojarzonego z tym okresem dydaktycznego smrodku, który powinien się unosić z każdej strony – autorka najwyraźniej lekceważy sobie swoje obowiązki w tym względzie, relacjonuje przygody z humorem i bez przynudzania, a nauki moralne pozostawia na boku. Chcecie sobie zakarbować, że z życzeniami trzeba postępować ostrożnie, że kraść ani oszukiwać nie można – proszę bardzo. A nie chcecie – to po prostu dobrze się bawcie. I kolejne pokolenia tak właśnie robią.
Za przesłanie książki dziękuję wydawnictwu Znak Emotikon.
↧
Nadgodziny od życia
Jonas Jonasson, Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, tłum. Joanna Myszkowska-Mangold, Świat Książki 2012.
Do setnych urodzin brakuje mi jeszcze ho ho! i trochę, ale już stwierdzam – sam nie wiem, czy z ulgą, czy z zazdrością – że nie przeżyłem i pewnie już nie przeżyję nawet drobnej części tego, co stało się udziałem Allana Karlssona. Allana poznajemy w dniu jego setnych urodzin, kiedy uznaje, że impreza w domu starców to nie jest szczyt jego marzeń. Skok przez okno i żegnaj, siostro Alice!
Karlsson nie ma wygórowanych wymagań: byle nie poić go likierem bananowym, nie będzie narzekał. Nie należy też do ludzi, którzy zastanawiają się nad każdym swoim krokiem. On działa bez zastanowienia – całe życie ten system się sprawdzał, więc na starość nie ma co eksperymentować z innym podejściem. „Gdy się dostało od życia nadgodziny, można sobie pozwolić na pewną swobodę”, twierdzi. „Pewna swoboda” jest tu eufemizmem, bo poczynania starszego pana rozkręcają spiralę wydarzeń tyleż nieprawdopodobnych, co zabawnych.
Wiejący w kapciach Karlsson dociera na dworzec autobusowy, by wsiąść do pojazdu byle jakiego, zadbawszy jednak i o bilet, za który płaci z własnych oszczędności, i o bagaż: przywłaszcza sobie po prostu walizę należącą do niesympatycznego młodzieńca i rusza w Szwecję. Jak pouczają liczne klasyki, walizka ściągnie Allanowi na głowę masę rozmaitych typów o pokręconych biografiach: jedni z nich zginą w nietypowych okolicznościach, inni zaś zostaną dozgonnymi przyjaciółmi Allana.
Opowieść o wydarzeniach współczesnych przeplata się z retrospekcjami – poznajemy życie Allana od chwili narodzin: nic wtedy nie zapowiadało, że mały Karlsson otrze się o wszystkie najważniejsze wydarzenia dwudziestego wieku jako wybitny specjalista od materiałów wybuchowych – co więcej, że w wielu odegra kluczową, choć przemilczaną przez podręczniki rolę. Oczywiście skojarzenia z Forrestem Gumpem pchają się same, ale należy je wypychać celnymi kopami na skraj świadomości, żeby sobie nie psuć lektury (podobnie postępujemy przy potknięciach o niezręczności przekładu, w końcu szwedzki język to trudna język). Bo powieść Jonassona to rzecz z rodzaju przyjemnych w czytaniu, zabawnych, miejscami nawet bardzo, i wciągających, choć to słowo ma ostatnio złe konotacje. Te czterysta stron wchłania się jednak samo, kilka scen po prostu zwala z nóg (mam wrażenie, że Jonasson wymyślił najbardziej oryginalne morderstwo w dziejach literatury), a książka pozostawia czytelnika w stanie rozkosznego oszołomienia, jak po kilku rundach na karuzeli. Bo też tempo wydarzeń i ich rozwój wywołuje lekki zawrót głowy, który utrzymuje się przez dłuższy czas. Na zimowe depresje jak znalazł.
↧
↧
„Żyć, żyć, żyć!”
Maria Rodziewiczówna, Lato leśnych ludzi, ilustr. Mieczysław Kwacz, Nasza Księgarnia 1988.
Powroty do natury, wszystkie slow-life’y i slow-foody, wszystkie minimalizmy świata, o wegetarianizmie i ekologii nie wspominając, nie są wynalazkami naszej epoki. Istniały pewnie od zawsze, pod mniej wyszukanymi nazwami, albo i w ogóle bez nazw, czasem praktykowane z konieczności, czasem z potrzeby i przekonania. Z konieczności Jan i Cecylia uszli w puszczę, by prowadzić tam życie proste i szlachetne, dając początek rodowi Bohatyrowiczów, a bohaterowie powieści Rodziewiczówny co roku na wiosnę zamieszkiwali w lesie, by znaleźć się w bliskości przyrody, oderwać się od szumu miasta, wrócić do cnót zapomnianych w wielkim świecie, by w pracy codziennej odnaleźć siebie i swoje miejsce w życiu.
Rosomak, Pantera i Żuraw wiosną sprowadzają się do leśnej chaty i zrzucają miejskie ubiory. Uprawiają ogród, łowią ryby, ale przede wszystkim obcują z przyrodą, której są znawcami: nic w lesie nie ukryje się przed ich oczyma, znają wszystkie ścieżki, obyczaje, tropy, odgłosy. Żyją zgodnie z rytmem natury i zgodnie z jej prawami, pokorni wobec mocy, która ich przewyższa. Czasem jednak odzywa się w nich ludzka pycha i usiłują narzucić przyrodzie człowieczą moralność, zaprowadzić swój porządek i ukarać „leśnych zbrodniarzy”, drapieżniki, które działają przecież jedynie pod wpływem instynktu, a nie z okrucieństwa czy zemsty. To jedyny właściwie zgrzyt w tej pięknej pieśni na cześć przyrody, jaką jest książka Rodziewiczówny.
Podpatrujemy rozmaite epizody z leśnego życia, trudy i radości, przygody i prace. Do trzech bohaterów dołącza kilkunastoletni Coto, mieszczuch, który podczas leśnych wakacji wyleczyć ma się z głupiej miłości do starszej kobiety. Zaczyna się jego edukacja, wprowadzanie w tajniki puszczy, w ciężkie, ale radość niosące roboty w domu i w polu, a zwieńczeniem letnich przeżyć jest wyprawa w nieznane ostępy lasu, gdzie kryje się wiele niezbadanych sekretów.
Swoją opowieść snuje Rodziewiczówna nieśpiesznie, stylem, który początkowo może irytować swoją ozdobnością, wręcz napuszeniem, poetyckim niemal czy biblijnym charakterem, archaizmami i wyrazami gwarowymi. Szybko jednak okazuje się, że to język idealnie dobrany do opisu leśnego życia, jego rytmu zmieniającego się w ciągu doby, w ciągu tygodni i miesięcy. Widać w nim dogłębną znajomość lasu, roślin i zwierząt, niezliczonych czynności codziennych, zwyczajów i tradycji wiejskich i puszczańskich, przywiązanie do religii i ojczyzny, szacunek do pracy. Wiele razy wyraża pisarka poglądy na wskroś nowoczesne, stwierdzając choćby, że nie ma prac męskich i kobiecych: „każda robota każdemu człowiekowi przystoi”, czy też wkładając w usta Rosomaka pełne niechęci słowa o jedzeniu mięsa.
Jest „Lato leśnych ludzi” baśnią, opowieścią o krainie szczęśliwości, gdzie można zaznać spokoju w kontakcie z przyrodą, zapomnieć o gniewie, cywilizacyjnym pośpiechu, gdzie króluje Bóg i Natura, a nie wróg Moskal, gdzie pamięta się o bohaterach i czeka na sygnał, by ruszyć w bój o odrodzenie ojczyzny. Gdzie ceni się pracę i szanuje kobietę. Przy tym wszystkim książka Rodziewiczówny nie jest literackim zabytkiem, to wciąż historia, która oczarowuje – choćby fascynującym opisem osadzania roju pszczelego, uspokaja i daje nadzieję: przyjdzie wiosna. Oto jej niezawodne zwiastuny:
Leszczyna kutasiki karminowe jeszcze od chłodu otula, ale kotki już puściła na wicher; w wodach lodowatych na dnie widać pęczniejące kaczeńce, pod liśćmi w gaju można wyszukać zawilce. Wszystko gotowe czeka i gdy ucho do ziemi przyłożysz, słychać, że coś grać zaczyna, aż człowiek dorozumieć nie może: ziemia li gra czy jego własna krew – jedno! Żyć, żyć, żyć!
↧
Iść. Nie ustawać
Seweryna Szmaglewska, Zapowiada się piękny dzień, Czytelnik 1973.
Iść. Nie ustawać. Nie opóźniać marszu. Nie potknąć się, nie zgubić swojej piątki. Słabe dobiją esesmani, słabe zamarzną na poboczu drogi. Utrzymywać tempo, chociaż nogi ledwo się wloką, sztywne, odmrożone, w ciężkich trepach. Mróz, nieznośny, przed którym słabą ochronę dają obozowe łachy, koce, kołdry. Jedna myśl: iść, nie upaść. Ale pojawia się też inna, zuchwała: wyczekać na sprzyjającą okazję, oderwać się od kolumny, zniknąć w śnieżycy, w mroku. Przez chwilę, zanim złapią, zastrzelą, poczuć się wolnym człowiekiem, który może sam decydować o sobie. Odetchnąć swobodnie powietrzem tak odmiennym od obozowego smrodu. Popatrzeć na drzewa, zwierzęta, domy i ludzi krzątających się wokół własnych spraw.
18 stycznia 1945 roku z obozu Auschwitz ruszyły długie kolumny więźniarek. Pognano je pieszo na zachód, byle dalej od nacierających radzieckich wojsk. Szły w mróz, owinięte tym, co zdołały zorganizować z obozowych magazynów, gnane bezustannie przez esesmanów. Dalej, dalej. Anna i jej koleżanki nie chciały jednak wlec się w głąb Rzeszy na pewną śmierć. Lepiej było umrzeć, zakosztowawszy choć przez chwilę wolności, choć na chwilę odzyskawszy człowieczeństwo. Stać się na nowo Anną, Maryną, panią Tychalską, a nie anonimowym numerem. Decydują się na ucieczkę, a podczas wędrówki przez śnieżny Śląsk odkrywają rzeczy dawno zapomniane: łóżko z prawdziwą pościelą, ciepły posiłek, suche buty. Oswajają ogień, teraz ciepły i przyjazny, a nie groźnie huczący w krematoryjnych piecach. Przypominają sobie takie pojęcia, jak gościnność i życzliwość, chociaż doświadczają też ludzkiego strachu przed widmami, które wyłoniły się z obozowego piekła.
Porażający jest autentyzm przeżyć głównej bohaterki, Anny, i jej zarysowująca się z każdą stroną coraz wyraźniej przemiana: od więźniarki do wolnego człowieka; początkowo nieśmiała wiara w nowe życie stopniowo się umacnia, powraca pewność siebie, zdolność samodzielnego myślenia zastępuje tępy dryl wpojony w niewoli. Powieść Szmaglewskiej to też przegląd ludzkich postaw: i więźniarek, i napotykanych cywilów. Mamy kapo, ślepo wypełniające wolę Niemców, bezwolne i bezsilne muzułmanki, ale też kobiety, które ze wszystkich sił starają się zachować resztki człowieczeństwa. Mamy ludzi dzielących się z obcymi, podejrzanie wyglądającymi wędrowniczkami posiłkiem, i tych, którzy odpędzają je od siebie. Wreszcie podejmuje też Szmaglewska kwestię rozliczeń za zbrodnie dokonane w obozie, za ludobójstwo – a czyniąc to z perspektywy czasu, dochodzi do gorzkich wniosków: świat nie uwierzy w ogrom zagłady, znajdą się usprawiedliwienia, wykręty, kary nie będą surowe. W końcu same więźniarki po kilku dniach od ucieczki skłonne były uważać świat, który zostawiły za sobą, za jakąś ułudę, senny koszmar. Cóż więc mówić o tych, którzy tego sami nie przeżyli? Żadne świadectwo nie będzie brzmiało dość wiarygodnie.
Seweryna Szmaglewska jest chyba pamiętana głównie jako autorka opowieści o przygodach harcerzy z zastępu Czarnych Stóp. Poza tym, a może przede wszystkim, napisała jednak powieści oparte na własnych przeżyciach obozowych. Już w 1945 roku ukazały się wstrząsające „Dymy nad Birkenau”. „Zapowiada się piękny dzień”, napisane piętnaście lat później, stanowi dopełnienie historii więźniarek Auschwitz. Są tu partie o charakterze reporterskim (sceny obozowe i w marszu, los dzieci Warszawy w Auschwitz), opisy przyrody zmieniającej się zależnie od stanu emocjonalnego bohaterek (groza kryjąca się za każdym drzewem w trakcie ucieczki, spokojne piękno zimy, gdy uciekinierki stają się bardziej pewne siebie), wreszcie pojawia się nasycona goryczą refleksja nad wojną i karaniem zbrodniarzy, upadkiem Boga w świecie obozu czy trudami odbudowy powojennego życia. Warto tę powieść odkryć na nowo, gdyż zapomnienie, w jakie popadła, jest dla niej krzywdzące.
↧
Pisarze ze starej szkoły (XIX): Zawód wydawcy
Irena Szymańska (1921–1999) przez trzydzieści lat pracowała w „Czytelniku” i Państwowym Instytucie Wydawniczym. W swoich wspomnieniach opowiada o codziennej pracy, przyjaźniach z pisarzami i poetami, zmaganiach z cenzurą, ale też próbuje na podstawie swych doświadczeń określić kim jest wydawca.
Irena Szymańska. Zawód wydawcy nie polega tylko na wydawaniu książek. I zdaje mi się, że satysfakcje i kłopoty, jakie przeżywałam pracując w dwu największych wydawnictwach literatury pięknej w powojennej Polsce – w PIW-ie i „Czytelniku” – mogą być interesujące nie tylko dla mnie.O co w tym zawodzie chodzi? Nie w zawodzie redaktora ani menedżera, ale właśnie wydawcy: takiego, który obsługuje czytelników, starając się ich mieć jak najwięcej; który służy pisarzom i przede wszystkim przyczynia się do krzewienia kultury w tej dziedzinie, która mnie wciąż jeszcze – pomimo internetów i telewizji – wydaje się najważniejsza: w dziedzinie książek? Wydawca powinien mieć specyficzny stosunek do literatury: wdzięczność za utwory wybitne i umiejętność ich rozpoznania. Oczywiście, jeżeli jest się wydawcą z ambicjami kulturotwórczymi, a nie zarobkowymi. Prawdziwy wydawca powinien cenić pisarstwo, które potrafi dać obraz świata i powinien też ponad wszystko szanować wielką twórczość, swoiście przetwarzającą rzeczywistość, podającą do wierzenia własną, a nie koniecznie „historyczną” prawdę. [...]Literatura to pokarm dla wyobraźni i wydawca powinien o tym pamiętać. Zawód ten miał zawsze dla mnie uroki, którym niewiele innych zawodów może sprostać. Trzeba jednak pamiętać, że dobry wydawca musi mieć ambicje nie twórcy, lecz kibica cudzego sukcesu. Człowiek dla niego to bliźni, a nie rywal. Dotyczy to wydawców wszędzie na świecie. U nas w czasach wydawnictw podległych jedynie państwu dochodziły do tego jeszcze inne konieczne cechy: wydawca musiał – niezależnie od własnych gustów – zdobyć się na eklektyzm, zaspokajać różne potrzeby, z pokorą rezygnować z narzucania tylko swoich upodobań (choć mógł je oczywiście gorliwie propagować), żeby zdobyć i zadowolić czytelników różnego rodzaju. [...]Wydawca ma więc służyć pisarzom, ale przede wszystkim czytelnikom. Wobec swoich autorów często spełnia rolę spowiednika, a jeszcze częściej niańki. Nie dziwi mnie, kiedy Nelson Doubleday, założyciel dużego nowojorskiego wydawnictwa, pisze w swoich wspomnieniach, jak wynajął dom dla Marka Twaina i już potem zawsze odpowiadał za każdy psujący się kran, zamek itp. Nie brakło i mnie takich przygód. Na przykład – w 1946 roku chyba – zadzwonił do mnie, jeszcze z Lublina, Parandowski, że zepsuła mu się elektryczność i prosi, żebym załatwiła mu jej naprawę. Obecny przy tej telefonicznej rozmowie Ksawery Pruszyński swoje listy z Hagi zaczynał często od słów: „Nie chcę być Parandowskim, ale czy mogłabyś załatwić mi...” Prawie zawsze zresztą załatwiałam, tak jak i naprawę elektryczności u Parandowskiego. [...]Nie tylko jednak eklektyczne podejście do literatury i opiekuńcze do literatów stanowi – rzecz jasna – o wartości wydawcy. Skoro pretenduje on do roli pośrednika między artystą a publicznością, powinien przede wszystkim i ponad wszystko posiadać dar zachwytu. Można by do tego odnieść słowa Vauvenargues’a, osiemnastowiecznego moralisty francuskiego, cytowane przez Jerzego Stempowskiego, słowa, które zapadły mi w pamięć: „Jest oznaką przeciętności chwalić zawsze z umiarem. Ale trzeba tłumaczyć, że świat wyobraźni, wysnuty z patrzenia we własny pępek, jest z natury swej ograniczony”.Wydawca ma więc budować akwedukty dla strumienia talentu, który przepływa w jego społeczeństwie, epoce i języku. Pamiętać o klasyce, o więzi z przeszłością. Dostarczać czytelnikom nie tylko arcydzieł – dość szybko musiałby zrezygnować ze swej działalności – ale i rozrywki, a z literatury rodzimej winien publikować nie tylko książki znakomite, ale i na przyzwoitym, średnim poziomie.Służąc pisarzowi i obsługując czytelnika najwięcej przyjemności sprawia się samemu sobie. Genus irritabile vatum– to prawda: wieszczowie bywają trudni, drażliwi, irytujący. Ale warto ich wspomagać, cieszyć się ich nienasyconą ciekawością świata i człowieka, ich własnym spojrzeniem na przeszłość i teraźniejszość, ich umiejętnością wyrażania myśli. Przy wszystkich kłopotach – a mieliśmy ich wciąż dużo. zwłaszcza w okresach zaostrzeń politycznego kursu, jest tu także wiele satysfakcji.W obu wydawnictwach, w których ponad trzydzieści lat pracowałam, zespoły redakcyjne starały się wykazywać inicjatywę, zachęcać czytelników do kupowania książek, do kolekcjonowania serii wydawniczych. Serie te zastępowały czytelnicze poradnictwo, ponieważ to my byliśmy odpowiedzialni za jakość i dobór pozycji czy to w „Bibliotece Arcydzieł”, czy w serii powieści XX wieku, w „Klubie Odrodzenia”, „Klubie Interesującej Książki”, w PlW-owskiej „Bibliotece Poetów” w celofanowych obwolutach, czy wreszcie najpopularniejszej serii „Nike”. Każda z tych kolekcji układana była na innej zasadzie: na przykład dwie PIW-owskie biblioteki ułożyliśmy na podstawie ankiety wśród krytyków i historyków literatury. Kluby – zarówno czytelnikowskie, jak PIW-owskie – programowaliśmy sami. Próbowaliśmy zachęcać autorów do pisania, w pewnych wypadkach nie rezygnując z form swoistego nacisku, jeżeli miało to szansę okazać się jedynym skutecznym środkiem wyegzekwowania od pisarza tekstu. Pamiętam, jak Stasia Dygata zamknęliśmy w domu wczasowym w Kudowie, by wreszcie skończył swoją drugą powieść – Pożegnania. Nie obraża mnie, że serdecznie przeze mnie wspominany Zygmunt Hertz z paryskiej „Kultury” w liście do Miłosza kpi, iż pieściłam Broniewskiego i Dąbrowską. Pieściłam! I wcale się tego nie wstydzę. [...]Wydawca musi mieć inicjatywę. Niewiele rzeczy tak mi w życiu zaimponowało, jak w roku 1950 pomysł mego ówczesnego szefa, Jana Stefczyka (Władysława Kopalińskiego), żeby podsunąć Parandowskiemu pomysł przekładu Odysei prozą. Poszliśmy do niego we dwoje. Spotkaliśmy się z początku z oporem, wręcz ze zgrozą pana Jana, kiedy usłyszał propozycję. A potem, kiedy przejrzał przyniesione przez nas angielskie wydanie Odysei prozą w bibliotece Penguin Classics, wzbudziło to w nim zainteresowanie i zaczęły do niego docierać mądre argumenty Stefczyka. Warto go było przekonywać... Przekład Parandowskiego od lat rozchodzi się w wielkich nakładach i dzięki niemu właśnie Odyseja stała się książką ulubioną i szeroko czytaną przez wielu starych i młodych czytelników.Powtórzę raz jeszcze: dla wydawcy ważne są ambicje – nie twórcy, ale kibica cudzego talentu. I na tej zasadzie spędziłam w wydawnictwie ponad trzydzieści szczęśliwych lat. Choć nie były to bynajmniej lata dobre, nawet jeśli się nam młodym i cudem ocalałym w czasie hitlerowskiej okupacji mogły takimi wydawać.
Irena Szymańska, Miałam dar zachwytu, Czytelnik 2001, s. 34–40.
↧