Jonas Jonasson, Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, tłum. Joanna Myszkowska-Mangold, Świat Książki 2012.
Do setnych urodzin brakuje mi jeszcze ho ho! i trochę, ale już stwierdzam – sam nie wiem, czy z ulgą, czy z zazdrością – że nie przeżyłem i pewnie już nie przeżyję nawet drobnej części tego, co stało się udziałem Allana Karlssona. Allana poznajemy w dniu jego setnych urodzin, kiedy uznaje, że impreza w domu starców to nie jest szczyt jego marzeń. Skok przez okno i żegnaj, siostro Alice!
Karlsson nie ma wygórowanych wymagań: byle nie poić go likierem bananowym, nie będzie narzekał. Nie należy też do ludzi, którzy zastanawiają się nad każdym swoim krokiem. On działa bez zastanowienia – całe życie ten system się sprawdzał, więc na starość nie ma co eksperymentować z innym podejściem. „Gdy się dostało od życia nadgodziny, można sobie pozwolić na pewną swobodę”, twierdzi. „Pewna swoboda” jest tu eufemizmem, bo poczynania starszego pana rozkręcają spiralę wydarzeń tyleż nieprawdopodobnych, co zabawnych.
Wiejący w kapciach Karlsson dociera na dworzec autobusowy, by wsiąść do pojazdu byle jakiego, zadbawszy jednak i o bilet, za który płaci z własnych oszczędności, i o bagaż: przywłaszcza sobie po prostu walizę należącą do niesympatycznego młodzieńca i rusza w Szwecję. Jak pouczają liczne klasyki, walizka ściągnie Allanowi na głowę masę rozmaitych typów o pokręconych biografiach: jedni z nich zginą w nietypowych okolicznościach, inni zaś zostaną dozgonnymi przyjaciółmi Allana.
Opowieść o wydarzeniach współczesnych przeplata się z retrospekcjami – poznajemy życie Allana od chwili narodzin: nic wtedy nie zapowiadało, że mały Karlsson otrze się o wszystkie najważniejsze wydarzenia dwudziestego wieku jako wybitny specjalista od materiałów wybuchowych – co więcej, że w wielu odegra kluczową, choć przemilczaną przez podręczniki rolę. Oczywiście skojarzenia z Forrestem Gumpem pchają się same, ale należy je wypychać celnymi kopami na skraj świadomości, żeby sobie nie psuć lektury (podobnie postępujemy przy potknięciach o niezręczności przekładu, w końcu szwedzki język to trudna język). Bo powieść Jonassona to rzecz z rodzaju przyjemnych w czytaniu, zabawnych, miejscami nawet bardzo, i wciągających, choć to słowo ma ostatnio złe konotacje. Te czterysta stron wchłania się jednak samo, kilka scen po prostu zwala z nóg (mam wrażenie, że Jonasson wymyślił najbardziej oryginalne morderstwo w dziejach literatury), a książka pozostawia czytelnika w stanie rozkosznego oszołomienia, jak po kilku rundach na karuzeli. Bo też tempo wydarzeń i ich rozwój wywołuje lekki zawrót głowy, który utrzymuje się przez dłuższy czas. Na zimowe depresje jak znalazł.