Ulrich Völklein, Josef Mengele. Doktor z Auschwitz, tłum. Artur Kuć, Urszula Poprawska, Prószyński i S-ka 2011.
Co najmniej 74 razy stał na rampie w Birkenau, elegancki i wymuskany, gdy przybywały transporty z Żydami z całej Europy. Jednym gestem dłoni w rękawiczce skazywał na natychmiastową śmierć w komorze gazowej albo na tylko nieco powolniejsze konanie w obozie. Świadkowie twierdzili, że robił to dobrowolnie i z przyjemnością, chociaż był lekarzem. Jednak lekarz w obozie koncentracyjnym nie miał służyć chorym.
Książka Ulricha Völkleina to starannie udokumentowana i bardzo dobrze napisana (choć niezbyt starannie przygotowana w wersji polskiej) biografia zbrodniarza i równocześnie dziecka swojej epoki, ukształtowanego przez dom rodzinny i ideologię, z którą się zetknął w młodości. Oczywiście jednak to nie tylko czynniki zewnętrzne sprawiły, że Josef Mengele, syn fabrykanta wychowanego w patriarchalnym świecie, stał się „Doktorem Śmierć” z Auschwitz. Te czynniki pomogły jedynie wydobyć się na powierzchnię cechom, które być może w innych okolicznościach pozostałyby uśpione albo przejawiłyby się słabiej i nie doprowadziły Mengelego do moralnego upadku. Byłby pewnie pedantycznym naukowcem, wytrwale prowadzącym swoje badania. W zdegenerowanym świecie chorobliwa ambicja przekształciła się jednak w manię wielkości, władza nad życiem i śmiercią więźniów upoiła go i ułatwiła złamanie zasad wpojonych przez rodziców i profesorów medycyny. A może nawet w swoim pojęciu Mengele tych zasad nie łamał, on je po prostu dostosował do nowej rzeczywistości.
Bardzo interesujące są rozdziały poświęcone powojennym losom Mengelego. Nie chodzi tu nawet o to, kto i gdzie go ukrywał, jakimi sposobami przedostał się z Niemiec do Ameryki Południowej, jak wspierała go rodzina, która na pozór wyklęła czarną owcę, a po cichu udzielała mu finansowej pomocy. Czyta się to trochę jak sensacyjną powieść. Ważniejsze jest to, że dzięki osobistym zapiskom Mengelego możemy wniknąć w jego psychikę i obserwować, jak powoli dopadają go furie. Na początku, jeszcze pracując jako parobek u niemieckiego gospodarza tuż po wojnie, uważał, że nie zrobił nic złego. Drażniły go oskarżenia, jakie jego zdaniem niesłusznie, wysuwano pod adresem Niemców. Zbrodnie wyolbrzymiano dla celów propagandowych, dla złamania ducha narodu, przez zwykłą zemstę. Ucieczka do Argentyny oznaczała dla Mengelego zerwanie z całym dotychczasowym życiem i bolesny proces adaptacji do nowych warunków. Życie prywatne miał nieudane (ciekawie zarysowany jest wątek stosunków z synem), nie mógł praktykować jako lekarz, nie miał z kim dzielić swoich duchowych aspiracji. Męczyła go codzienność – nowe czasy znaczyła nędza moralna, brak ideałów. Coraz bardziej gorzkniał, odrywał się od rzeczywistości. Wreszcie załamał się mechanizm wyparcia własnych zbrodni: popadł w depresję, dręczyły go koszmary senne, dolegliwości somatyczne. Niektórzy komentatorzy uważają, że była to dużo surowsza kara niż ta, którą wymierzyłby Mengelemu sąd. Paradoksalnie więc ukarał się sam, usiłując ujść karze.
Książka Völkleina to nie tylko portret jednego zbrodniarza. Zdaniem autora Mengele jest bowiem modelowym Niemcem z pierwszej połowy dwudziestego wieku. I pewnie dużo w tym racji: opowieść o nim pozwala po części chociaż odpowiedzieć na pytanie dlaczego zwykli ludzie dali się wciągnąć w zbrodnie hitlerowskiego reżimu i dlaczego nie widzieli nic haniebnego w swej działalności.
Za przesłanie książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.