Matka Pawła była szalenie zdenerwowana. Telefonowała do mnie już od przedświątecznej środy, mniej więcej cztery razy dziennie.– Moja kochana – mówiła – ja już nie wiem, co zrobić z tą Wilią. Paweł jedzie w niedzielę rano na rykowisko, to znaczy, przepraszam, na zimowisko, to się teraz tak nazywa, ale oni tam chyba będą jeździć na nartach, a mąż wraca z terenu w sobotę w nocy, a Wilia w tym roku wypada w niedzielę, a tymczasem mówią,
że może być wyprawiona też w sobotę, ale co to za Wilia bez męża.
– No to zróbcie w niedzielę – poradziłam.
– To znowu Pawła nie będzie.
– To już nie wiem.– To może przyjdziecie do nas?
– Którego dnia?
– Żebym ja wiedziała!
– A jak zrobiliście w zeszłym roku?
– No zwyczajnie w Wilię.
– No to zróbcie tak samo.
– No właśnie. Tylko w sobotę czy w niedzielę?
– A co mówi Paweł?
– Nic. Tylko że jedzie w drelichowych spodniach, a tu mróz i że szalika za nic nie włoży, bo tego nikt już nie nosi, i żebym mu uszyła flanelowy pokrowiec na gitarę, bo on ją musi zabrać i boi się, żeby mu się nie przeziębiła. [...]W piątek późnym wieczorem zadzwoniła znowu matka Pawła i powiedziała, że wszystko już się ułożyło, że zrobiła dziką awanturę międzymiastową mężowi i zażądała, żeby przyjechał na sobotnią Wilię. I że pewnie przyjedzie, a jak nie, to ponieważ się teraz gniewają na siebie, to będzie można zrobić spokojnie Wilię bez niego. I żebyśmy przyszli.– Musicie – dodała. – Co to za Wilia bez dzieci. Przyrzekłam, że przyjdziemy.Potem zadzwoniła teściowa, że u niej Wilia jest w niedzielę i zaprosiła.W sobotę ogarnęła mnie panika i pobiegłam do garmażerni, gdzie kupiłam rybę faszerowaną i w galarecie, sałatkę śledziową, zimny schab, zimną cielęcinę i pół kilo tatara.Całe popołudnie schodziłam do sklepu po chleb, bo wciąż nie przywozili, a gdy wreszcie przyjechały bochenki, kupiłam z tego wszystkiego trzy.Na moje nieszczęście zauważyłam na półce puszki rumuńskiego zielonego groszku po dwanaście pięćdziesiąt i kazałam sobie dać cztery.Gdy już wychodziłam, nie było prawie ludzi w sklepie i panny zabierały się praktycznie do fajerantu, kiedy przywieziono skrzynki z pomarańczami. Nie było wyjścia, kupiłam dwa kilo i zostało mi w kieszeni dwanaście złotych i czterdzieści pięć groszy.Mąż już był w domu. Był bardzo zadowolony z siebie, bo przyniósł dwa bochenki chleba lecytynowego z Delikatesów (nie starzeje się) i dwa kilo pomarańczy. Zostało mu w kieszeni siedem złotych osiemdziesiąt.Ojciec Pawła zdążył na sobotę wieczór do domu i nawet przywiózł ze sobą zająca z terenu i żonie zaaplikował czeski naszyjnik ze sztucznych brylantów i rubinów oraz takież kolczyki. Paweł dostał dwa szaliki wełniane, dwie pary rękawiczek narciarskich z nieprzemakalnego płótna i trzy powieści współczesne dla młodzieży. Mój mąż dał mu scyzoryk, a ja wyciągnęłam demagogicznie płytę Presleya zakupioną w prywatnym komisie.
Scena z serialu "Wojna domowa". Jedliśmy wszystko co trzeba i matka Pawła ani razu nie powiedziała mu, żeby już przestał, bo się przeje, co wymagało rzeczywiście wielkiej dyscypliny wewnętrznej.Pożegnaliśmy się wcześniej, bo nazajutrz skoro świt miał się odbyć odjazd Pawła i wzięliśmy sodę oczyszczoną, pastylki „Vichy” oraz po gumowym worku z gorącą wodą do łóżka. Spaliśmy marnie.Już w niedzielę rano zaczęto dzwonić w sprawie jedzenia. „Może byście przyszli, mamy indyka”. Ponieważ wieczór mieliśmy zajęty, załamaliśmy się dopiero po czwartym zaproszeniu i zgodziliśmy się przyjść o piątej na godzinkę, pod warunkiem, że nie będzie nic do jedzenia. Gospodarze mieli Wilię poprzedniego dnia, więc na stole stała ryba w galarecie, zimne mięsa, ćwikła, pasztet i owoce. Zjedliśmy makowiec i placek, popiliśmy herbatą i zostawiliśmy gospodarzy przy pełnym stole. Byli wyraźnie podenerwowani.Wilię niedzielną zjedliśmy u teściowej.W poniedziałek nie jedliśmy śniadania. Ale zgodziliśmy się po zapewnieniach, że nie będzie prawie nic do jedzenia, na odwiedzenie jednych znajomych pomiędzy pierwszą a drugą, innych około piątej, a na kolację byliśmy już umówieni od dawna u mojej kuzynki. Pasztet najlepszy był na drugiej wizycie.We wtorek telefony były już błagalne. „Przyjdźcie i pomóżcie coś zjeść”. Pomogliśmy w dwóch miejscach i to tylko dlatego, że byli to naprawdę bliscy ludzie. Wszędzie szliśmy piechotą i zanosiliśmy pomarańcze.We środę po południu przyszła matka Pawła. Wyglądała niedobrze. Dałam jej świeżo parzony „Yunan” bez cukru i bez cytryny. Dała mi jakieś szwajcarskie białe pigułki, które dostała od kogoś z Ministerstwa Spraw Zagranicznych – antidotum pobankietowe.
– To były pierwsze święta bez Pawła – westchnęła – i musieliśmy wszystko sami zjeść. Na przyszły rok będzie jeszcze gorzej, bo Wigilia wypada w poniedziałek. Trzeba go będzie jakoś zatrzymać w domu.
↧
Maria Zientarowa, "Święta bez dzieci"
↧