Katherine Dunn, Jarmark odmieńców, tłum. Jerzy Jarosław Malinowski, G+J 2007.
„Widzę, jak przerażająca jest normalność. Każdy z tych niewinnych ludzi na ulicy przeżywa okropność bycia kimś zwyczajnym. Zrobiliby wszystko, by stać się wyjątkowymi” – tak mówi Arturo Binewski, człowiek, który ze swej pogardy do normalności uczynił religię. Człowiek, który sam wyróżniał się za sprawą swego ojca, właściciela wesołego miasteczka. Wyróżniały się zresztą wszystkie dzieci państwa Binewskich, gdyż nestor rodu Al i jego żona Lil postanowili we własnym zakresie zapewnić atrakcje dla swojego obwoźnego interesu. Zaczęli hodować dzieci niczym róże – ale dzieci odpowiednio egzotyczne, akurat do pokazywania za opłatą ciekawskiej gawiedzi. Lil Binewski szpikowała się lekami, narkotykami, a nawet radioizotopami – wszystko w nadziei na urodzenie zdeformowanego potomstwa. Na świat przyszedł Arturo z płetwami zamiast rąk i nóg oraz bliźniaczki syjamskie Electra i Iphigenia, obdarzone talentem muzycznym. Olympia stanowiła dla rodziców rozczarowanie – garbuska albinoska była zbyt normalna, by mogła przyciągać żądne sensacji tłumy. Przez całe życie musiała się zmagać z poczuciem, że zawiodła rodzinę. Najmłodszy, Kurczak, nie miał żadnych deformacji fizycznych i niewiele brakowało, by skończył jako podrzutek na stacji benzynowej. Na szczęście dla siebie ujawnił najbardziej nietypowy z talentów.
Akcja powieści Katherine Dunn rozgrywa się na dwóch planach: poznajemy wydarzenia z przeszłości rodziny Binewskich od chwili, gdy Al i Lil zaczęli realizować swój „program hodowlany”, oraz teraźniejsze życie Olympii, która jest narratorką; opowiada o tym, co słyszała od rodziców, snuje własne wspomnienia, a niekiedy sięga po wycinki prasowe i materiały zebrane przez dziennikarza zafascynowanego Binewskimi. Binewscy uważają siebie za normalną, kochającą i wspierającą się rodzinę, która wspólnie prowadzi całkiem dochodowy interes. Czytelnik ich stosunki rodzinne, począwszy od „hodowli” dzieci, skłonny jest raczej odbierać jako nienormalne, skrzywione, wręcz patologiczne. Prowadzenie narracji z punktu widzenia członka rodziny daje nam wgląd w poglądy Binewskich: uznają oni ludzi bez deformacji za nudnych, nijakich, wręcz skrzywdzonych przez los, który odmówił im wyjątkowości. Te poglądy ostatecznie wyewoluują w arturyzm: „pseudoreligijny kult bez żadnego boga czy bóstwa, w którym nie wspomina się nawet o życiu pośmiertnym. Za cel stawia sobie doczesne uświęcenie cierpień, jakie niesie z sobą życie”. Sposobem na to uświęcenie jest stopniowa amputacja członków, począwszy od palców. Początek arturyzmu stał się końcem rodziny Binewskich, która z trzymającego się razem klanu zmieniła się w grupę osób rywalizujących o łaski i względy Artura, przywódcy sekty.
Rozwój i upadek Binewskich obserwujemy z punktu widzenia Olympii, traktowanej przez resztę jako zbyt mało nienormalna, a więc obarczonej poczuciem winy, nieustannie zabiegającej o to, by wszystkim było dobrze, prowadzącej negocjacje między skłóconymi gwiazdami: Arturem i bliźniaczkami, opiekującej się najmłodszym bratem. Olympia ma też swoje własne marzenia, które nikogo nie obchodzą, a których realizacja doprowadzi do końcowego dramatu.
„Jarmark odmieńców” to powieść sprawnie napisana, choć pod wieloma względami przypominała mi powieści Johna Irvinga: wprowadzenie pokręconej rodziny, fascynacja odmiennością, nagromadzenie nietypowości (czy wręcz obrzydliwości – zależnie od indywidualnej tolerancji), wybór nietypowej scenografii – wielkiego wesołego miasteczka, wreszcie sposób prowadzenia fabuły i rozwiązania narastających konfliktów. Akcja wiele razy ociera się o nieprawdopodobieństwo, szczególnie arturyzm wydaje się być przesadnie wydumany (nieodparcie też kojarzył mi się z jamesjankami ze „Świata według Garpa” Irvinga), jednak w gruncie rzeczy tak rozmaite idee zyskują wyznawców, że i ta miałaby szanse pociągnąć za sobą ludzi zmęczonych własną nijakością i szarzyzną życia. Świat stworzony przez Dunn wciąga swą odmiennością, pokręcone losy bohaterów budzą zainteresowanie, ale i w pewnym momencie przesyt. Wątek dziejów Binewskich jest bardziej udany niż opowieść o współczesnym życiu Olympii, w obu wypadkach z ulgą przyjąłem gwałtowne rozwiązanie. Szkoda, że polski tytuł za bardzo skupia naszą uwagę na samej fizycznej odmienności bohaterów i ich życiu w wesołym miasteczku; oryginalny, „Geek Love”, wydaje się dużo lepiej pasować do książki, zwracając uwagę przede wszystkim na skrzywioną miłość, która łączy Binewskich, stając się wielokrotnie motorem ich działań, równie nietypowych jak ich uczucie. Na pewno nie jest to rzecz przeciętna, chociaż niekoniecznie zostaje w pamięci na dłużej.